Tȟašúŋke Witkó: "Trochę kawy, sir?"
Stewardesa, mulatka o zjawiskowej urodzie, obnażyła w uśmiechu równiutki garnitur bielusieńkich zębów i, również w lekkim tonie, dodała podręcznikową angielszczyzną: „Kawa teraz, a cygaro po wylądowaniu, sir!”. Przyjął z wdzięcznością naczynie z parującą cieczą, siorbnął z niego potężny łyk i, kiedy poczuł, że chce mu się żyć, zza pleców dobiegł go szyderczy głos: „Ty, z tą twoją zakazaną gębą, to możesz palić jedynie machorkę z Kozakami w Kubaniu, a nie kubańskie cygara!”. Kawosz roześmiał się wesoło, bowiem od razu zidentyfikował głos Roberta, majora z SIGINT-u (SIGINT – ang. Signals Intelligence – pozyskiwanie informacji wywiadowczych poprzez przechwytywanie i analizę sygnałów elektronicznych), z którym zaprzyjaźnił się w ostatnim czasie. Oficer ów był absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Łączności w Zegrzu i na co dzień służył w sztabie batalionu radiotechnicznego. Kpiarz kontynuował przemowę w żartobliwej konwencji: „Towarzyszu kapitanie – wicie, rozumicie – aż trudno mi uwierzyć, że będziemy ponad siedem miesięcy poza Polską. Teraz jest początek trzeciej dekady marca, a my mamy wracać dopiero po Wszystkich Świętych!”. Zagajony, wysoki żylasty spadochroniarz, odparł z udawaną wyższością: „Wynająłeś się na psa łańcuchowego, to szczekaj, kiedy ci każą, a nie stękasz, jak stara baba!”. Po czym, jakby ujawniając najskrytszą tajemnicę, wymruczał: „Ty, Robert, a wiesz, że już teraz, we wrześniu skończę piętnasty rok służby?”. Major z uznaniem pokiwał głową, następnie poprawił się w niewygodnym samolotowym fotelu klasy turystycznej i ułożył do drzemki, a kapitan, popijając kawę, pogrążył się we własnych myślach.
"Camp Virginia"
Myśli pobiegły w nieodległą, dziewięciomiesięczną raptem przeszłość i – niczym na przyspieszonym filmie – przewinął się przez nie poważny uraz nogi, doznany podczas lądowania ze spadochronem, kilka zabiegów na stole operacyjnym, kilkunastotygodniowa intensywna rehabilitacja i, wreszcie, niesamowita peregrynacja przez gabinety lekarzy-specjalistów, zakończona zdobyciem upragnionego orzeczenia z wojskowej komisji medycznej, dzięki któremu mógł znaleźć się w składzie grupy przygotowawczej I zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) w Islamskiej Republice Afganistanu. Wiedział, że do osiągnięcia wymarzonego progu piętnastu lat służby, który pozwoliłby mu uzyskać podstawowe prawa emerytalne, zostało bardzo niewiele czasu, a te, dodatkowo, spędzi w dalekiej Azji, więc z nadzieją i już bez większych obaw patrzył w nachodzącą przyszłość. Otucha zagościła w sercu żołnierza na kilka godzin wcześniej, gdy – w zimną i wietrzną środę, 21 marca 2007 roku – wystartował z lotniska Wrocław-Strachowice, skąd pasażerski samolot jankeskich, cywilnych linii lotniczych, wyczarterowany przez amię Stanów Zjednoczonych zabrał go w kierunku kuwejckiej bazy przerzutowej, „Camp Virginia”.
„Camp Virginia” – potężne militarne miasto namiotowe, wzniesione na szczerej pustyni, tuż nad samą Zatoką Kuwejcką – kapitan już znał. Gościł w nim dwukrotnie, w styczniu i sierpniu 2004 roku, kiedy udawał się i powracał z irackiej Karbali, w której służył podczas słynnego powstania szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra. Zapadł zmrok, gdy wylądowali na wojskowym lotnisku położonym niedaleko miasta Kuwejt, potem zapakowano ich do kilku autobusów, a następnie przewieziono na teren obozowiska. Tam, po anektowaniu polowego łóżka posadowionego w namiocie wskazanym przez amerykańskiego sierżanta, wsunął się szybko do śpiwora i natychmiast zasnął. Następnego dnia, swoim utartym zwyczajem wstał wczesnym rankiem i poczuł, że coś jest inaczej. Jeszcze nie wiedział, lepiej czy gorzej, ale było jakoś inaczej. Dopiero po dwóch kwadransach, gdy siedział w palarni ćmiąc kolejnego pomiętego papierosa i kończąc pić kawę z metalowego garnuszka, zrozumiał, że po raz pierwszy od lipca 2006 roku nie boli go kontuzjowana noga. Chwilę zastanawiał się nad owym zdumiewającym zjawiskiem, aż wreszcie pojął, że to suchy pustynny klimat tak dobrze uśmierzył wszelkie dolegliwości. Pozytywnie naładowany pomaszerował dziarsko do łaźni, wziął prysznic, ogolił się, a następnie udał do gigantycznej stołówki, aby zjeść śniadanie. Po posiłku, gdy zamierzał ruszyć na włóczęgę po bazie, spotkał Roberta, który rzekł: „Słuchaj, nie odchodź nigdzie, bo generał organizuje zaraz odprawę i musimy na nią pójść”. Kapitan odpowiedział: „Dobra, wezmę tylko notatnik z zasobnika i jestem gotów!”.
Odprawa
Gotów był kilkanaście minut później, kiedy siedział w namiocie konferencyjnym, gdzie pułkownik-czołgista stawiał zadania poszczególnym osobom funkcyjnym. Wszyscy gorliwie potakiwali i skrzętne notowali otrzymywane polecenia, a tkwiący przy stole prezydialnym generał, obok którego splecionych dłoni leżał czarny pancerniacki beret, surowym wzrokiem wodził po zebranych. Od chwili ukończenia wyższej szkoły oficerskiej, kapitan całą swoją służbę pełnił w szeregach 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, gdzie stosunki interpersonalne były o wiele przyjaźniejsze, niż w pododdziałach czołgów, toteż z pewną ciekawością przyglądał się temu pokazowi pruskiego drylu. Wiedział, że dyscyplina wykonawcza wśród spadochroniarzy była o wiele wyższa, niż w typowych wojskach lądowych, co wynikało ze specyfiki zadań – desant walczył najczęściej w okrążeniu i za liniami przeciwnika, dlatego żołnierzy w bordowych beretach wyróżniała ogromna samodzielność i autonomiczność przy podejmowaniu decyzji. Dodatkowo, co wieki wcześniej uwodnił sir Izaak Newton, generalskie naramienniki wcale nie powodowały, że ich posiadacz, w czasie lądowania ze spadochronem walił o ziemię łagodniej, niż zwykły szeregowy. Wszyscy wiedzieli, że w powietrzu stopień wojskowy nie miał najmniejszego znaczenia, dlatego nierzadki był widok, kiedy – już po masowym desantowaniu, podczas odpoczynku – podpułkownik dowodzący batalionem częstował papierosami starszego szeregowego, celowniczego karabinu maszynowego, a następnie ucinali oni sobie wesołą pogawędkę. Oficer pomyślał, że każdy rodzaj wojsk ma swoją specyfikę i znów skupił się na słowach wypowiadanych przez pułkownika.
Pułkownik w pewnym momencie powiedział: „Dziś wieczorem lecimy do Bagram samolotem C-17. Jest nas grubo ponad setka, więc nie wiem, czy wszyscy zabierzemy się na jeden kurs!”. Wtedy, jakby tracąc instynkt samozachowawczy, spadochroniarz wypalił: „Panie pułkowniku, zabierzemy się! ‘Globemaster’ ładuje na pokład 135 żołnierzy, więc damy radę!”. Kilkanaście głów jednocześnie odwróciło się najpierw w kierunku śmiałka, a następnie wszyscy przenieśli zaniepokojony wzrok na czołgistę, oczekując, że ten jednym spojrzeniem zamieni ciało kapitana w proch. Wtedy, niespodziewanie odezwał się sam generał: „Skąd to wiesz?”. Oficer młodszy odrzekł spokojnie: „Panie generale, melduję, że już latałem tą maszyną i znam jej dane taktyczno-techniczne na pamięć!”. Pytający pokiwał głową z uznaniem i dodał: „Dobrze, więc będziesz odpowiedzialny za załadunek!”.
Bagram
Załadunek rozpoczął się tuż po zmroku. Kapitan, mając duże doświadczenie we wprowadzaniu wojska na pokład statku powietrznego, sprawnie ustawił pasażerów w dwóch długich rzędach, nakazał zdjęcie nakryć z głów i polecił trzymać bagaż podręczny przed sobą, przy klatce piersiowej. Następnie, wspiął się po trapie do przepastnego brzucha ciężkiego transportowca i tam podał dowódcy załogi, amerykańskiemu majorowi, wszystkie dane tyczące ilości pasażerów i przybliżonej masy całego ich dodatkowego wyposażenia. Pilot notował przekazywane wartości, podobnie jak towarzyszący mu sierżant sztabowy – podoficer odpowiedzialny za równomierne rozłożenie obciążenia w samolocie. Gdy Polak skończył, Amerykanie dziękczynnie pokiwali głowami i sierżant poprosił: „Sir, czy może pan pokierować wejściem swoich ludzi na pokład?”. Kapitan odpowiedział: „Tak, oczywiście!”, po czym zszedł na płytę lotnika i zakrzyknął: „Na górę! Siadać od prawej burty. Od ogona do dziobu!”.
Dziób Boeinga pierwszy oderwał się od ziemi, gdy godzinę później wystartowali z Kuwejtu do afgańskiego Bagram. Lot przebiegał spokojnie, a surowe, ciemne wnętrze „Globemastera” nieco tylko rozjaśniało fioletowe światło. Gdy osiągnęli pułap przelotowy, umieszczone prawie pod sufitem drzwi kabiny załogi otworzyły się i stanął w nich major-pilot. Oficer zszedł na podkład po stalowej drabince, poszukał wzrokiem kapitana, a gdy go zobaczył, zbliżył się do niego i powiedział mu do ucha: „Zapraszam cię na kawę!”. Spadochroniarz uśmiechnął się szeroko i podążył za sojusznikiem do „mózgu” podniebnego kolosa, gdzie spędził z całą ekipą prawie godzinę, pijąc jakąś obrzydliwą lurę i dowcipkując. Kiedy drugi pilot napomknął, że zaraz będą przygotowywać się do schodzenia, kapitan podziękował za gościnę i oddalił się na swoje miejsce w przedziale pasażerskim. Gdy tylko usiadł na niewygodnej ławce, jak spod ziemi wyrósł przed nim jakiś czołgista z dystynkcjami majora i agresywnym tonem zapytał: „Ty, kurwa, gościu, gdzie tak samowolnie łazisz?!”. Desantowiec początkowo rozdziawił gębę ze zdumienia, ale już po chwili doszedł do siebie i zdecydowanie ripostował: „A gówno cię to obchodzi! Ty niańką jesteś, czy w milicji robisz, facet?!”. Tym razem to indagujący otworzył usta w bezbrzeżnym zdziwieniu, ale zanim zdążył wyjść z szoku rozległ się na pokładzie przenikliwy dźwięk dzwonka, a po nim rozkazujący głos podoficera: „Gentlemani, zaraz lądujemy! Proszę zająć miejsca i zapiąć pasy!”, więc butny pancerniak, mamrocząc coś gniewnie pod nosem, udał się na swoje siedzisko, zaś kwadrans później koła samolotu dotknęły pasa w Bagram Airfield.
Bagram Airfield, nazwane potocznie i skrótowo „BAF”, było centrum logistycznym Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF – ang. International Security Assistance Force). Polacy wysiedli z samolotu w całkowitych ciemnościach i udali się do budynku poczekalni, skąd zaprowadzono ich od polskiej części tej wojskowej wieży Babel – obozowiska „White Eagle”. Tam rozmieszczono komilitonów w drewnianych barakach i wszyscy udali się na spoczynek. Rankiem, po tradycyjnej kawie, kapitan wyruszył z Robertem na stołówkę, a po śniadaniu obydwaj powrócili do swoich łóżek, by jeszcze podrzemać. Wtedy zjawił się korpulentny plutonowy z odznaką rozpoznawczą kawalerii pancernej na rękawie i spokojnie przemówił do kapitana: „Ma się pan zameldować do tego majora, z którym rozmawiał pan na pokładzie samolotu!”. Spadochroniarz spojrzał na podoficera, uścisnął mu rękę i odparł: „Dziękuję, przekazałeś!”. Gdy posłaniec-czołgista odszedł, głos zabrał Robert: „Słuchaj, ten major, to nie jest zły chłop, tylko czasem zachowuje się tak, jakby miał zapalenie hemoroidów połączone z drapaniem w gardle. On chyba chciał w tym samolocie popisać się przed innymi, jaki to jest czujny i zdeterminowany, by utrzymać dyscyplinę, więc postanowił zabrać się akurat za twoją osobę!”. Po czym, już pod nosem, łącznościowiec wystękał: „Kurwa, ale gorzej, niż na ciebie, to gość już trafić nie mógł!”. Kapitan zaśmiał się perliście i dokładnie w tej chwili, z marsową miną na licu, wkroczył do baraku jego oponent.
Oponent spojrzał na rozbawionego spadochroniarza i rozpoczął z „wysokiego C”: „Chyba miał pan przekazane, że pana wzywałem?!”. Desantowiec już chciał mu coś odpowiedzieć, gdy do akcji niepodziewanie wkroczył Robert i przemówił do czołgisty: „Kolego, on jest od ciebie niższy stopniem, dlatego ja teraz ci mówię, żebyś nie straszył ludzi, bo nikt się tutaj ciebie nie boi. Nie jesteś u siebie, więc nie rżnij byka. Ten gość nic ci nie zrobił, a ty szukasz z nim koniecznie zwady. Jeśli tak bardzo chcesz się sprawdzić, to zdejmij bluzę munduru, żeby nie było widać naramienników i idź z nim gdzieś za hangar. Wtedy się przekonasz, kto ma rację!”. Przybysza, po raz drugi w ciągu kilku ostatnich godzin dopadł stupor, a SIGINT-owiec wykorzystał ten fakt i dodał, tym razem bardziej pojednawczo: „A teraz zostaw nas, bo czas na sen, a potem przygotowania do lotu! Wieczorem ma być ‘Hercules’, którym lecimy do Sharany!”.
Sharana
Sharana powitała towarzystwo mocnym wstrząsem, kiedy koła samolotu C-130 „Hercules”, tuż po północy uderzyły mocno o betonowo-asfaltową nawierzchnię pasa. Droga dobiegu i rozbiegu dla statków powietrznych była krótka, dlatego piloci wykonywali manewry startu i lądowania przy dużej mocy silników, co przekładało się na perturbacje wewnątrz kadłuba. Do Wysuniętej Bazy Operacyjnej w miejscowości Sharana, potocznie zwanej „FOB-em” (FOB – ang. Forward Operating Base), przyleciało ich już tylko trzy tuziny, bowiem oficerowie sztabu PKW pozostali w Bagram, gdzie mieli pełnić dalszą służbę. W FOB Sharana znaleźli się wyłącznie żołnierze, których zadaniem było przygotowanie warunków do wykonywania zadań przez pododdziały wchodzące w skład Polskiej Batalionowej Grupy Bojowej (PBG – ang. The Polish Battle Group). Gdy luk „Herculesa” otworzył się, pasażerowie ujrzeli roześmianą twarz amerykańskiego kaprala, który przywitał ich pogodnym: „Hallloooo, gentlemani!”, a następnie – już na migi – polecił, aby wysiedli. Polacy sprawnie opuścili pokład transportowca, znów – podobnie, jak w „Camp Virginia” i „White Eagle” – zaprowadzono ich do miejsca zakwaterowania, po czym, krańcowo wyczerpani kilkudniową podróżą, natychmiast udali się na spoczynek, nie martwiąc się tym, co przyniesie ranek.
Ranek przyniósł ból głowy spowodowany chorobą wysokościową, bowiem baza znajdowała się na poziomie 2237 metrów nad poziomem morza, czyli dokładnie 250 metrów wyżej, niż Kasprowy Wierch. Robert, wyznaczony przez generała na dowódcę grupy, podszedł do kapitana i powiedział: „Chodź ze mną do dowódcy batalionu tych amerykańskich spadochroniarzy. Ty jesteś z desantu, on też, więc szybciej się dogadacie!”. Kapitan przewiesił karabinek przez plecy, założył na głowę bordowy beret i dziarsko ruszył za majorem do budynku dowództwa i sztabu batalionu oznaczonego numerem 4-73.
Batalion oznaczony numerem 4-73 wchodził w skład 4. Brygadowego Zespołu Bojowego, wydzielonego z 82. Dywizji Powietrznodesantowej, slangowo nazywanej „82 AA” (AA – ang. All-America). Po kilku minutach, dwaj Polacy weszli do murowanego budynku, w którym urzędował podpułkownik dowodzący desantowcami z Fort Bragg. SIGINT-owiec zaczepił jakiegoś kapitana i zapytał o pomieszczenie owego jegomościa, ale usłyszał, że ten jest nieobecny w bazie, a jego obowiązki pełni szef sztabu, po czym wskazał im drzwi wiodące do kancelarii majora.
Major – rudowłosy, niczym Pippi Långstrump nowojorczyk i absolwent West Point, co symbolizował sygnet akademii na jego palcu – posługiwał się językiem Williama Shakespeare’a z tak akademickim akcentem, że Polacy poczuli się jak w progach Buckingham Palace, na herbatce u Elżbiety II. Oficer bardzo ucieszył się z przybycia sojuszników, krótko opowiedział im o obecnie wykonywanych zadaniach, nakreślił ogólną perspektywę przyszłej współpracy i już mieli rozstać się w jak najlepszej komitywie, kiedy kapitan zapytał: „Sir, a gdzie jest namiotowisko, park maszyn, łaźnie i budynki sztabowe dla polskich żołnierzy?”. Major pogrzebał chwilę w laptopie, następnie wydrukował plan obozowiska, po czym triumfalnie rzekł: „Tutaj!”, i, czubkiem trzymanego w ręku długopisu, zaznaczył jakiś obszar na szkicu.
Obszar na szkicu, gdzie ponoć miała znajdować się cała infrastruktura, okazał się w rzeczywistości kilkuhektarową połacią gołego piachu, po której silny wiatr przetaczał kule biegaczy pustynnych. Dwaj oficerowie znad Wisły spojrzeli wymownie na towarzyszącego im amerykańskiego podporucznika, pełniącego w sztabie batalionu 4-73 obowiązki szefa sekcji logistycznej, ale ten tylko bezradnie rozłożył ręce. Był etatowo dowódcą plutonu szturmowego, czołgistą z wykształcenia, zaś logistyką zajmował się jedynie z przymusu, gdyż posadowiony na tym stanowisku kapitan poleciał na urlop aż do Montany. Robert, patrząc w oczy Jankesowi, zapytał w mieszanym narzeczu angielsko-polskim: „Mark, kurwa wasza mać, kto nam tutaj zbuduje namiotowisko?!”. Podporucznik nie zrozumiał z pytania tylko jednej frazy, ale instynkt podpowiedział mu, że musi być ona kluczowa, dlatego karnie odparł, miksując przemyślnie ojczyste języki lorda Byrona i Adama Mickiewicza: „Sir, kurwa wasza mać, my jesteśmy spadochroniarzami i nie mamy ciężkich maszyn, koparek albo buldożerów, ale tutaj jest cały batalion inżynieryjno-budowlany, więc oni wam wszystko zrobią!”. SIGINT-owiec powiedział: „Mark, zaprowadź tam mojego kapitana, a ja idę dzwonić do BAF i do Polski, bo tutaj się gruby skandal szykuje!”. Świeżo upieczony lingwista wykrzyknął: „Sir, kurwa wasza mać, tak sir!”, a wtedy dwaj polscy żołnierze wybuchnęli szczerym śmiechem.
Szczery śmiech dobiegał do zgromadzonych, wprost z gabinetu dowódcy amerykańskiej jednostki wojskowych konstruktorów i budowniczych. Cztery panie kapitan, pewne siebie i dumne absolwentki Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point, coraz częściej wymieniały miedzy sobą znaczące spojrzenia, ale żadna nie śmiała wejść do pomieszczenia pryncypała. Już prawie godzina minęła, od kiedy jakiś podporucznik z 82 AA przyprowadził tego wysokiego obcokrajowca w bordowym berecie, a ten bezceremonialnie wmaszerował do kancelarii podpułkownika i zamknął się z nim sam na sam, aby o czymś debatować. Mało tego, oficer starszy poprosił zaraz o dwie kawy i zabronił im przeszkadzać. Kłęby dymu wydobywające się ze szpary pomiędzy skrzydłem drzwi a podłogą dobitnie świadczyły o złamaniu surowego zakazu palenia tytoniu, ale niby kto miałby go wyegzekwować od samego podpułkownika? Wreszcie, jedna z kobiet nie wytrzymała i zajrzała do wewnątrz przez niewielki otwór w grubej sklejce, z której zbudowana była ściana, a widok jaki ujrzała symbolizował całkowity upadek amerykańskiego żołnierskiego etosu.
Upadek amerykańskiego żołnierskiego etosu symbolizował jej dowódca, podpułkownik, oficer starszy Gwardii Narodowej, który siedział w swoim fotelu, trzymał buty na blacie biurka, palił papierosa, pił kawę i śmiał się głośno z opowieści tego żylastego przybysza. Ten zaś, żywo gestykulując mówił coś na modłę: „…i wtedy, kurwa, celowniczy karabinu maszynowego zaczął strzelać po wieży meczetu i…”. Dalej już nie słuchała, ale solennie przyrzekła sobie w duchu, że sprawdzi, co znaczy owo magiczne słowo „kurwa”, albowiem wydało jej się ono niesłychanie ważne. Po kolejnym kwadransie, wyjrzał na korytarz podpułkownik i głośno zawołał: „Drogie panie, przedstawiam wam Piotrka, polskiego kapitana. Piotrek będzie z nami pracował, a my ruszamy wkrótce z budową obozowiska dla polskich żołnierzy!”. Trzy Amerykanki uścisnęły dłoń Piotrkowi, który był szczerze zdumiony, gdyż miał na imię zupełnie inaczej, ale skoro gwardzista narodowy chciał Piotrka, to będzie miał Piotrka i basta! Spadochroniarz pożegnał serdecznie swego nowego kompaniona i udał się w stronę własnej kwatery, nie podejrzewając nawet, że trafi w wir wojskowego cyklonu.
Machina ruszyła
Wojskowy cyklon rozpętał się tuż po tym, jak Robert zadzwonił do sztabu PKW w Bagram i zameldował, że na trzy tygodnie przed przylotem wojska, nie ma ani jednego namiotu lub nawet łóżka. Wtedy szaleńcza machina ruszyła, bowiem wszyscy pułkownicy, podpułkownicy i majorowie rzucili się do telefonów, aby ustalić winnych owego zaniedbania. Każdy żądał szczegółowych pisemnych meldunków, precyzyjnych danych w tabelkach, nazwisk osób odpowiedzialnych i tysiąca innych, zbędnych szczegółów. SIGINT-owiec tłumaczył telefonicznie kolejnemu ważniakowi, żeby dzwonił do Dowództwa Operacyjnego w Polsce, gdyż to tamtejsi oficjele uzgadniali precyzyjny harmonogram prac ze stroną amerykańską. Informowany nie chciał jednak dzwonić do Warszawy, gdyż zawsze łatwiej mądrzyć się do tych na dole, niż na górze. W końcu, będąc na skraju wyczerpania nerwowego, Robert zakończył rozmowę i wyciągnął z aparatu baterię zasilająca. Kapitan znów zaśmiał się wesoło, widząc wyczyn przyjaciela, a ten spojrzał na niego błagalnie i rzekł: „Chociaż ty mnie nie dręcz i powiedz, że cokolwiek załatwiłeś!”. Przybyły wyskandował: „W desancie rzeczy niemożliwe wykonujemy natychmiast, jedynie na cuda trzeba zaczekać, ale tylko krótką chwilę!”.
Krótką chwilę później, kapitan precyzyjnie referował majorowi przebieg rozmowy z amerykańskim podpułkownikiem, podczas której okazało się, że jest to człowiek niezwykle ustosunkowany w Waszyngtonie DC, Pentagonie i Bóg wie gdzie jeszcze. Poczciwina był inżynierem, cywilem z krwi i kości, do tego nie mającym o wojsku bladego pojęcia, ale posiadał za to prywatny numer telefonu do sekretarz stanu, Condoleezzy Rice, więc niewielu było chętnych, aby mu czegokolwiek odmówić. Ponadto, przyleciał do Afganistanu, aby zarobić pieniądze, bo jego najmłodsza córka poszła na studia i w domu zaczął liczyć się każdy cent. Robert słuchał uważnie i zapytał: „Ty, i takiemu cywilowi z marszu dali do dowodzenia batalion budowlany?! Niewiarygodne!”. Spadochroniarz wyjaśnił, że „Dziadkowi” – jak w myślach nazywał przyjaznego Jankesa – dali do sztabu aż cztery kobiety, zawodowe inżynier wojskowe po West Point, żeby go pilnowały i aby nie narobił żadnych głupstw. „Dziadek” o tym wiedział, bardzo mu ta symbioza odpowiadała, gdyż on miał nieustający czas wolny, a ambitne Amerykanki realizowały się zawodowo. Ponadto, na prośbę kapitana, podzwonił po swoich kolegach w Kabulu, Mazār-e Šarīf i Bagram, gdzie dowiedział się, że rozkaz budowy polskiego obozowiska został wprawdzie wydany, a materiały na przedsięwzięcie zabezpieczone, tylko – jak to w wojsku – ktoś pojechał na urlop, inny o sprawie zapomniał, a trzeci włożył papier do złej przegródki i nastąpiło zacięcie w biurokratycznej machinie, co wygenerowało nerwową sytuację. Robert, który odetchnął, jakby nagle zdjęto mu z pleców kilka ton granitowych skał, zapytał podejrzliwie: „Ty, a coś ty mu tam nagadał, że on tak ci wszystko pięknie podogrywał?”. W odpowiedzi usłyszał: „Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że jestem młodym, znakomicie zapowiadającym się oficerem, jednak, na moje nieszczęście mam przełożonego – majora, kompletnego idiotę i kretyna, który nie posiada żadnej wiedzy specjalistycznej, ale za to jest synem bardzo ważnego generała i do tego wybitną kanalią – więc muszę wszystkim zajmować się sam!”. Sekundę później, mocno utykający kapitan uciekał przed Robertem, który gonił go dzierżąc wzniesiony do góry karabinek, aby zadać nim cios, niczym młotem.
Młoty pneumatyczne głośno terkotały, buldożery pchały przed sobą potężne zwały ziemi, a koparki ryły głębokie rowy pod fundamenty – na całym placu budowy panował kontrolowany rejwach, kiedy setki żołnierzy i dziesiątki maszyn uwijały się przy wznoszeniu nowego obozu wojskowego. Ciężarówki dowoziły drewniane elementy konstrukcyjne, stolarze docinali je na wymiar, cieśle stawiali kolejne ścinany, a hydraulicy podciągali wodę do polowych łaźni i toalet. Wszystko szło jak z płatka, nikt nie migał się od pracy, a nad całością czuwała prężna ekipa czterech kobiet-oficerów, które prześcigały się w żołnierskiej gorliwości. Każdy, nawet najbardziej wymagający specjalista od organizacji frontu robót byłby zachwycony działaniem amerykańskich inżynierów wojskowych, ale tylko najwprawniejsze oko dostrzegłoby dwóch żołnierzy, którzy siedzieli na wysokiej stercie desek, pili kawę nalewaną z podręcznego termosu, palili papierosy i godzinami rozmawiali. To „Dziadek” gawędził ze swoim młodszym przyjacielem, którego – z sobie tylko znanych powodów – wciąż uparcie nazywał „Piotrkiem”, choć ten kilkukrotnie podawał mu swoje prawdziwe, zgoła inne imię. Rozmawiali o życiu w Stanach Zjednoczonych, Polsce, Afganistanie i wielu światowych sprawach. Podpułkownik opowiadał o „Pustynnej Burzy”, w której brał udział jako młody żołnierz w stopniu podporucznika, a kapitan wspomniał walki w Karbali z czasów operacji „Iracka Wolność”. Tak upływały im godziny, dni i tygodnie, aż wreszcie, tuż przed przybyciem sił głównych polskiej części ISAF-u, wszystkie namioty stanęły w równych rzędach, węzły sanitarne pracowały bez zastrzeżeń, a elektrycy kończyli układanie instalacji w budynkach przeznaczonych dla sztabu PBG.
Sztab PBG przybył na przełomie kwietnia i maja, kiedy trwały wyłącznie prace kosmetyczne. Dowódca grupy, silnie zbudowany podpułkownik, instruktor spadochronowy I klasy, bacznie obejrzał efekty starań swojego kapitana, pokiwał nieznacznie głową i, po krótkiej chwili namysłu, cicho rzekł: „No, coś tam żeś porobił, ale jakoś specjalnie zachwycony nie jestem!”. Stojący obok szef sztabu, wysoki chudy major parsknął śmiechem, podobnie jak reszta oficerów. Żylasty desantowiec przybrał na lico obrażoną minę i odpowiedział: „Dowódco, toteż ja stąd znikam, a wy sobie już teraz znakomicie dacie radę beze mnie!”. Podpułkownik odparł: „Zniknij, ale za godzinę do mnie podejdź, bo mam do ciebie kilka spraw!”.
Sprawy były drobne, ot kilka nieznaczących rzeczy organizacyjnych, ale należało je bezwzględnie dopracować. Gdy pryncypał skończył, kapitan powstał i już chciał wyjść, kiedy podpułkownik zagadnął: „Skarga była na ciebie od jakiegoś majora-tankisty. Dzwonił do mnie aż do Polski i mówił, że ponoć go zwyzywałeś i straszyłeś, że dasz mu po ryju. Prawda to?”. Zwrotnie padło zwięzłe: „Nie, dowódco!”. Oficer starszy, najwidoczniej uznając całą sprawę za zakończoną, dorzucił: „To był dobry pomysł, żebyś ty tutaj przyleciał jako pierwszy. Nie tylko jesteś bystrym żołnierzem, ale także znakomitym dyplomatą w mundurze. Dziękuję ci!”. Kapitan już chciał coś dodać, ale się rozmyślił i wyszedł z pomieszczenia. Tego wieczoru długo nie mógł zasnąć, bowiem w uszach wciąż dźwięczały mu słowa pułkownika o tym, że jest znakomitym dyplomatą w mundurze.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 8 stycznia 2025 r.
[Uwagi końcowe od autora: Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi]
[Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus