Co to za Święta bez religii?
Biznesowy opłatek
Od tamtego czasu wiele się zmieniło, kontroluje się nie rozmowy, ale wpisy w mediach społecznościowych, nie wspominając o innych, bardziej wyrafinowanych formach inwigilacji. To jednak nie temat na dziś. Popatrzmy – jak od soc-czasów zmieniły się nasze obyczaje?
Za komuny Świętego Mikołaja wygryzł Dziadek Mróz, a rynkowe niedostatki wymuszały nieraz świąteczne menu zastępcze. W III RP starszy gość z białą brodą w czerwonym kostiumie zdecydowanie wygrał batalię z nieświętym konkurentem i znów to on odpowiada za dostarczenia podarków pod choinkę. Nie ma także problemów z nabyciem surowców na tradycyjne potrawy. Ale jak pogodzić Boże Narodzenie (i inne katolickie święta) z sekularyzacją zachodniej Europy, do której, jak ufamy, też należymy?
Otóż nastąpiła korekta nazewnicza. Święta Bożego Narodzenia nazywa się po prostu „świętami”: „Najpiękniejsze w całym roczku – idą święta”.
Co do Wigilii – rozmnożyła się. Nie ma już jednej, lecz kilka, może więcej. Obchodzone są mniej więcej od połowy grudnia, żeby zdążyć przed świętami. Nadaje im się konsumpcyjne nazwy: śledzik, barszczyk, rybka (która, jak wiadomo, lubi pływać). Te potrawy plus inne tradycyjne dania pojawiają się na talerzach uczestników wigilijnej forpoczty. Ale nie ma wspólnego stołu, jest samoobsługa, ruch w interesie i swoboda zajmowania pozycji. Prewigilie celebruje się w miejscu i czasie pracy bądź po godzinach w wynajętym lokalu. Często stają się unikalną okazją do załatwiania interesów – przy dzieleniu się opłatkiem i składaniu życzeń. Jedyne takie biznesowe forum w kumpelskiej atmosferze, kiedy można zagadać do szefa, nawet wymienić z nim buziaka zwanego karpiem. A właśnie, złocista ryba to nie tylko kwestia smaku – dziś stoi za światopogląd. Wegetarianie wzdragają się przed dekapitacją karpia i odmawiają spożywania jego mięsa. Natomiast peskatarianie, mniej ortodoksyjny odłam jaroszy, stronią od czerwonego mięsa, ale nie wzbraniają się przed spożywaniem rybiego. Bez względu na dietę są wciąż tacy, którzy wierzą w siłę sprawczą karpiowej łuski włożonej do portfela jako gwarancji dostatku.
Cezura poroża
Wiadomo – konsumpcję napędzają rozmaite odświętne okazje. Jednak żadne walentynki czy halloweeny nie podskoczą tradycyjnym świętom religijnym. To dzięki nim handlowcy zbierają najobfitszy plon. Tu też nastąpiła zmiana, a raczej – przyspieszenie. Wzorem zachodnich społeczeństw obywatele III RP wprowadzani są w bożonarodzeniową aurę wkrótce po dniu Wszystkich Świętych. Już wtedy w galeriach handlowych pojawiają się pierwsze choinkowo-bombkowe elementy dekoracyjne. W sklepach zaczynają cichutko rozbrzmiewać „Jingle bells”, na półkach pojawiają się łakocie z wielotygodniową przydatnością do spożycia.
Druga połowa listopada to przedsmak zakupowego obłędu. Na miejskich placach wyrastają jarmarkowe stragany z cackami, grzańcem i pierogami. A kiedy w marketach pojawiają się reniferowe poroża do indywidualnego użytku, to znak, że wkrótce Kevin znów będzie sam w domu. Zaczyna się zakupowe wzmożenie, które w okolicy mikołajek przechodzi w shoppingowe crescendo. W handlowych centrach od wejścia witają gości wymyślne dekoracje w czerwono-zielono-złocistej tonacji, głośno rozbrzmiewają popularne „świeckie kolędy”, oczy wabią słodko-kiczowate gadżety, pięknie pakowane zestawy prezentowe, choinkowe stroiki, baloniki, wstążki i kokardy, tu i ówdzie snują się aniołki sprzedające opłatki, kręcą się Święci Mikołajowie z niespodziankami dla najmłodszych. Wszystko błyszczy, muzyka gra, rozchodzą się smakowite zapachy. Jak się oprzeć tym klimatom? Największy twardziel sięgnie do kieszeni… Dodatkowo skłaniają do rozrzutności przedświąteczne promocje oraz specjalne oferty, dla stałych klientów wzbogacone o prezentową pulę. Kto podatny, pod koniec miesiąca może obudzić się nagi jak Jezusek w żłobku.
Pijani zakupami
Czy Boże Narodzenie i wielotygodniowe podgrzewanie świątecznego nastroju nie jest solą w oku tych, którzy chcieliby wymazać wiarę z życia? Nie – bo komercjalizacja świąt pozbawiła je sakralnego znaczenia. Cała rozrywkowo-spektakularna „oprawa” czasu przedświątecznego stanowi zaprzeczenie duchowego przeżycia. Charytatywne koncerty, licytacje podarków na rzecz potrzebujących, listy do Świętego Mikołaja i inne tego typu inicjatywy w istocie służą promocji pomysłodawców i wykonawców. Do tego emocje związane z zakupami, nadmiar towarzyskości i inne atrakcje odbierają świętom Bożego Narodzenia ich religijny wymiar.
Okazuje się, że to, co nie udało się komunistom, zrealizowało się dzięki komercji. Każdy zna slogan: „Religia to opium ludu”. Za Karolem Marksem frazę powtórzył Włodzimierz Iljicz, adaptując filozoficzne rozważania poprzednika na potrzeby bolszewickiej rewolucji. Przewrót miał dokonać się bez Boga, od którego masy trzeba wyzwolić, jak od innych wyzyskiwaczy – o czym Lenin przekonywał w eseju „Socjalizm a religia” z 1905 roku. Zastanawiające – niektóre uwagi bolszewickiego przywódcy przystają do obecnej sytuacji. Choćby takie stwierdzenie:„Bezsilność klas wyzyskiwanych w walce z wyzyskiwaczami równie nieuchronnie rodzi wiarę w lepsze życie pozagrobowe, jak bezsilność dzikusa w walce z przyrodą rodzi wiarę w bogów, diabły, cuda itp.”. I dalej: „Religia to rodzaj duchowej gorzałki, w której niewolnicy kapitału topią swe ludzkie oblicze, swoje roszczenia do choćby trochę godnego ludzkiego życia”.
I tak oto upijamy się samym świątecznym przedsmakiem, ku chwale Dziadka Mroza.
Dochodowa zagłada
Zabawne: efektem laicyzacji jest wysyp religii zastępczych. Szamani, astrolodzy, przepowiadacze, wróżki, czarownice, szeptuchy – wszystkie te „specjalności” znów święcą triumfy. Tylko do wiedźm mamy ambiwalentny stosunek. Z jednej strony cieszą się estymą, są podziwiane i adorowane – bo to często fascynujące, choć „fatalne” kobiety. Zarazem budzą strach, a w konsekwencji – nienawiść. W razie plag i nieszczęść stają się kozłami ofiarnymi. Kiedyś pomówienie o kontakty z siłami nieczystymi kończyło się dla delikwentki fatalnie. Wydaje się, że to zamierzchła przeszłość – tymczasem ostatni w Europie proces zakończony wyrokiem skazującym za czary odbył się w Anglii w 1951 roku. A w stanie Oklahoma jeszcze dziesięć lat temu pewną piętnastolatkę usunięto ze szkoły za „rzucanie uroków”.
Wiadomo, że najłatwiej zamulić umysły młodych i niedoświadczonych. Toteż aktywizm ekologiczny, ta quasi-religia, najwięcej wyznawców pozyskał wśród małolatów. Zgodnie z modnymi trendami, a trochę na zasadzie normalnego w nastoletnim wieku buntu wobec zastanych wartości, młodzi negują tradycyjną wiarę. Ale łaknienie wspólnych rytuałów to atawistyczna ludzka potrzeba. Bez względu na wiek ludzie potrzebują kultu, który nie tylko nadaje sens ich indywidualnemu życiu, ale też jednoczy, daje poczucie wspólnoty, a to także oznacza poczucie siły.
Dzieciaki odnalazły wspólnotowe emocje w zadymach na rzecz uzdrowienia klimatu i ochrony środowiska. Ekoaktywizm ustawił im hierarchię wartości, nadał sens istnieniu. „Ostatnie pokolenie” uwierzyło w „grzech pierworodny”, jakim obciążyły ich wcześniejsze generacje. Ekoreligia zastępuje im „niemodną” wiarę w Boga, daje pozory wypełnienia duchowej pustki. W istocie jest powrotem do pogaństwa, w którym bożkiem staje się natura. Co gorsze, uczy fanatyzmu, nietolerancji i aspołecznych postaw. Wszystko w imię „ratowania” naszej planety, z której wkrótce może zniknąć homo sapiens. I będzie po antropocenie. Rzecz jasna, to nie młodzi są autorami nowych uniwersalistycznych dogmatów. Sterują nimi „kapłani”, czyli wizjonerscy naukowcy, sowicie opłacani przez wielkie korporacje – a te z kolei mają swój biznes w przesterowaniu gospodarki na inne źródła energii. „Ostatnie pokolenie” nie jest świadome manipulacji. Chętnie angażują się w działania, które zakłócają zwykły porządek rzeczy. Mają z tego fun i poczucie sprawczości. Niespodziewanym, agresywnym wtargnięciem przerywają spektakle, uroczystości, rocznicowe marsze. Przyklejają się do asfaltu i utrudniają normalne funkcjonowanie miasta. Wszystko w imię idei, w którą uwierzyli, lecz jej proweniencji nie znają. Przy okazji osiągają swój malutki zysk – medialną rozpoznawalność.
Wyobraź sobie świat bez religii
Aktywność „Ostatniego pokolenia” pod wieloma względami przypomina działania hippisów, choć zasięg pierwszego z wymienionych ruchów jest nieporównywalnie mniejszy od promieniowania ruchu dzieci-kwiatów. Jednak obydwa „progresy” cechowała/cechuje utopijna wiara, że możliwe jest przesterowanie kierunku, w jakim kręci się świat.
W 1971 roku John Lennon skomponował balladę, którą określono jako humanistyczny pean dla ludu. Niespodziewanie „Imagine” znów wywołało gorące dyskusje przy okazji tegorocznych igrzysk olimpijskich w Paryżu. Podczas inauguracyjnego show zagrano ten utwór, który nasz znany sportowy komentator nazwał „wizją komunizmu”. Owszem, teoretycznie wszyscy tęsknimy za światem bez granic, konfliktów i religii – czy raczej religijnych wojen. Jakby zaprzeczając sobie samym, nawet hippisi szukali wyznań zastępczych.
Pod koniec lat 60. i na początku kolejnej dekady przez wielkie zachodnie miasta zaczęły przetaczać się pochody młodych ludzi odzianych w pomarańczowe sari. Jak w zaczadzeniu, z bębnami i czynelami, intonowali 1728 razy ten sam zaśpiew „Hare Kryszna”. Sposób wprawiania się w trans poprzez repetycję zna każdy szaman – ale wtedy był czas, kiedy mantrowanie łyknęła młodzieżowa popkultura. Na szczyty popularności wynieśli ją Beatlesi, a najaktywniejszym fanem wisznuizmu stał się George Harrison. Przyjął ducha, nauczył się odpływać. Trend lansowany przez najpopularniejszy zespół muzyczny świata zainfekował umysły ówczesnej młodzieży. W latach 70. ruch przeniknął nawet za żelazną kurtynę, nie ominął też Polski. Wtedy to powstało u nas Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny, trwające do dziś, a posiadające obecnie 22 ośrodki i 2 świątynie, liczące 2612 członków, z czego 392 to duchowni (dane z 2020 r.). Jednym z głównych celów MTŚK ma być „Systematyczne propagowanie wiedzy duchowej w społeczeństwie oraz kształcenie wszystkich ludzi w technikach życia duchowego w celu powstrzymania zaburzeń równowagi systemu wartości w życiu jednostki i społeczeństwa oraz w celu osiągnięcia prawdziwej jedności i pokoju na świecie”.
-
Narodził się nam Zbawiciel! Serdeczne życzenia błogosławionych Świąt
-
Redaktor naczelny "TS": Pozwólmy Bogu narodzić się w naszej duszy
Rozejm bożonarodzeniowy
To było dokładnie 110 lat temu – ale pamięć o tym wydarzeniu przetrwała. W okolicy Ypres w Belgii zdarzył się cud. Od kilku miesięcy trwała niezwykle krwawa wojna pozycyjna. Tysiące ludzi siedziało w okopach: Francuzi, Niemcy, Szkoci. Jeszcze nie doszło do psychicznego wyniszczenia, nawet fizycznie żołnierze trzymali się nieźle. I oto w Wigilię, przy pięknej acz mroźnej pogodzie, ustały jakiekolwiek strzały. „Nad okopami nastała cisza, jakiej nie było od miesięcy. Chwilę później dostrzegłem coś zdumiewającego” – relacjonował w liście do siostry brytyjski żołnierz, naoczny świadek wydarzenia. „Najpierw Niemcy zaśpiewali «Stille Nacht», na co chłopaki z naszego okopu zaczęli bić brawo i zaintonowali «The First Noel». Wtedy Niemcy nagrodzili nas brawami i zaśpiewali «O Tannenbaum». Odpowiedzieliśmy im, śpiewając «O Come, All Ye Faithful», a wtedy oni zaśpiewali tę samą kolędę po łacinie. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie niczego bardziej nieprawdopodobnego, ale okazało się, że to dopiero początek”.
To nie było oficjalne zawieszenie broni, lecz spontaniczny gest żołnierzy. „Jeden z najważniejszych dni w moim życiu” – tak to określił pewien brytyjski szeregowy. Bo wszystkich tych walczących ze sobą ludzi połączyła – choć na krótko – chrześcijańska wiara. Celebrowanie narodzin Zbawiciela.
Chciałabym, żeby podobny cud zdarzył się w Polsce. Gwiazdka 2024 za pasem. Kto pierwszy zaintonuje „Cichą noc”?