Libijska pułapka na Putina
Z ostatnich doniesień wynika, że siły rosyjskie całkowicie wycofały się z większości swoich pozycji w Syrii, w tym z ważnej bazy w Qamishli w północnej Syrii. Obecnie Rosjanie są już tylko w dwóch swoich największych i najważniejszych (w kontekście całego Bliskiego Wschodu i Afryki) bazach w nadmorskiej prowincji Latakia: w powietrznej Chmejmim i w morskiej Tartus. Zdjęcia satelitarne i doniesienia źródeł syryjskich wskazują jednak, że i z tych baz Rosja zamierza zabrać większość wojskowych aktywów, a kto wie, może w ogóle się wycofać. Mówiąc krótko, klęska (która nie musi się okazać tak bolesna, ale o tym później). Klęska, bo nie udało się obronić wiernego sojusznika Asada. Ale też klęska, bo Kurdowie – który już raz w historii – zostali pozostawieni przez Moskwę.
Ostatnia znacząca baza
Rosyjska ewakuacja z bazy helikopterów w Qamishli oznacza wycofanie się Rosji z ostatniej znaczącej bazy w północnej Syrii w obliczu trwającej i wspieranej przez Turcję związanych z Ankarą rebeliantów z SNA przeciwko SDF, czyli zdominowanej przez Kurdów koalicji kontrolującej północny wschód Syrii i północne enklawy. Wraz z odwrotem Rosji znika jedna z głównych barier powstrzymujących Turcję przed zadaniem Kurdom syryjskim zabójczego ciosu (mogą już teraz liczyć tylko na USA).
Ale co z rosyjskimi bazami w Latakii? Ukraiński wywiad wojskowy HUR twierdzi, że negocjacje z nowymi władzami w Damaszku wciąż się toczą. Tymczasowy rząd zdominowany przez islamistów z HTS żąda, żeby Rosja wycofała się z Chmejmim i Tartus nie później niż w lutym 2025 r. Dlaczego nowym władzom Syrii miałoby zależeć na całkowitym wyrzuceniu Rosjan z kraju? Z trzech powodów. Po pierwsze, to rosyjskie lotnictwo przez wiele ostatnich lat bombardowało nie tylko pozycje bojowe HTS, ale przede wszystkim cywilne cele (szkoły, targi) na obszarach kontrolowanych przez rebeliantów (do 2020 roku właściwie tylko w Idlib). Po drugie, obecność rosyjska w prowincjach Latakia i Tartus, czyli w bastionie alawitów, muzułmańskiej sekty, która była oparciem dla Asadów, to tykająca bomba, która może swym wybuchem podważyć nowy porządek w Syrii. Pamiętajmy, że Baszar al-Asad jest dziś w Moskwie. I wciąż może spiskować w swej ojczyźnie. Po trzecie wreszcie, Zachód oczekuje do nowych władz w Damaszku wyrzucenia Rosjan z Syrii. To jeden z warunków zdjęcia sankcji z tego kraju i normalizacji stosunków z rządem zdominowanym przez, było nie było, islamistów (nawet jeśli teraz prezentują kompromisowe podejście do polityki krajowej i zagranicznej).
Załóżmy więc, że w ciągu dwóch-trzech miesięcy Rosja musi zabrać z Syrii wszystkie militarne aktywa. Ludzie to mniejszy problem – w momencie obalenia Asada było ich tam góra 7 tys. Głównie o charakterze doradczym, pomocniczym, logistycznym, wywiadowczym. Dużo więcej jest sprzętu wojskowego. Gdzie to wszystko trafi? Zapewne część do Rosji, ale jeśli ktoś myśli, że Kreml aż się ucieszył, że zwolniło mu się tylu ludzi i sprzętu, które można rzucić na front ukraiński, to się myli. To kropla w morzu potrzeb na wojnie z Kijowem. Stąd większość aktywów z Syrii będzie bardziej przydatna w… Afryce.
Rosja – Syria – Libia – Sahel
Bazy syryjskie były od lat hubem logistycznym między Rosją a jej zasobami w Afryce, przede wszystkim najemnikami (z Grupy Wagnera, dziś Korpusu Afrykańskiego). Tak naprawdę ten łańcuch wyglądał tak: Rosja – Syria – Libia – Sahel. Jeśli Syria ma wypaść, to pozostaje Libia. Tam Kreml ma od kilku lat solidne aktywa. Wszak wagnerowcy pomogli generałowi Chalifie Haftarowi w ofensywie na Trypolis. I Haftar by wtedy wojnę domową w Libii wygrał. Tyle że wtrąciła się Turcja. No i to jest kluczowy problem Rosji. Turcja. Wszak Turcja była spiritus movens ofensywy rebeliantów i obalenia Asada, a co za tym idzie, już może za chwilę, utraty kluczowych baz rosyjskich w Syrii.
Dużo spekulacji (więcej, niż informacji) o przenoszeniu się Rosjan z Syrii do Libii. Najemnicy mają tam cztery bazy powietrzne, z Al-Dżufrą na czele, w głębi pustyni. Ale kluczowe jest posiadać bazę morską, coś w stylu Tartus. Oczywiście, Rosjanie od dawna korzystają z kontrolowanego przez Haftara Tobruku by przerzucać ciężki sprzęt do Libii (i w dużej części dalej, do Mali, Nigru, Burkina Faso, Sudanu). Ale to wciąż tylko uprzejmość dowódcy Libijskiej Armii Narodowej. Moskwie zależy więc na formalnej umowie, na oficjalnym sojuszu.
No i tu pojawia się kilka przeszkód. Po pierwsze, Haftar nie ulega póki co presji Moskwy (mimo wielu wizyt wiceministra obrony Rosji nadzorującego Afrykański Korpus, Junus-bek Jewkurowa), może i z tego powodu, że ma dobre relacje z USA (wszak w samej Moskwie wielu widzi w nim agenta CIA). Po drugie, różnica między Haftarem a Asadem jest taka, że Asad był uznawanym międzynarodowo prezydentem Syrii, gdy zawierał z Rosją umowy dzierżawy na parę dekad baz w Tartus i Chmejmim. Haftar jest samozwańczym władcą wschodu Libii, acz silnym. Jednak międzynarodowo uznawany rząd jest w Trypolisie. Premier Dbeibah jest zaś na noże z Haftarem. Tak więc mało kto na świecie uzna legalność potencjalnych baz Rosji we wschodniej Libii. Po trzecie, wspomniany rząd w Trypolisie ma pełne wsparcie Ankary. To tureckie Bayraktary zmasakrowały wagnerowców na rogatkach stolicy podczas słynnej ofensywy wiosną 2020 r. To Turcja przeprowadziła w ostatnich dniach ćwiczenia morskie u wybrzeży Libii, akurat w czasie, gdy Rosja rozpoczęła operację przerzutu sił z Syrii do Tobruku.
Rozgrywająca Turcja
Mówiąc krótko, od dobrej woli Turcji zależy, czy Rosja wzmocni swe siły w Libii, zasilają je aktywami z Syrii. Czy Ankara się na to zgodzi? To ona przyczyniła się do wyrzucenia Rosjan z Syrii, po co ma się godzić na ich zwiększoną obecność w Libii? Ktoś powie: Syria to sąsiad Turcji, co ją obchodzi Libia? No właśnie nie. Turcja jest coraz bardziej aktywna w Afryce, i w Sahelu i w Rogu Afryki (gdzie właśnie Erdogan zakończył konflikt Etiopii z Somalią). A zwłaszcza w Libii. Sojusz z Trypolisem jest ważny dla Ankary, choćby z powodu umowy o podziale akwenów na Morzu Śródziemnym dającym Turkom dostęp do zasobów gazu i ropy. Wątpliwe, żeby Erdogan pozwolił się usadowić Rosjanom na dobre w Libii. Premier rządu w Trypolisie już oznajmił, że nie ma zgody na transfer rosyjskich aktywów z Syrii do Libii. Zagroził wręcz wojną. Zaś wielki mufti Libii Szejk Al-Sadiq Al-Gharyani wezwał wszystkich Libijczyków do zjednoczenia się i walki z Rosjanami, którzy przybyli do wschodniej części kraju po ucieczce z Syrii.
Nie wydaje się więc, by Kremlowi udało się po prostu przenieść punkt ciężkości obecności wojskowej w obszarze MENA (Middle East North Africa) z Syrii do Libii. A to oznacza poważne problemy dla aktywności w sojuszniczych krajach afrykańskich: Mali, Burkina Faso, Nigrze, Republice Środkowoafrykańskiej, Gwinei Równikowej, Sudanie. Chyba że Putin zaoferuje coś takiego Erdoganowi, że ten jednak okaże miłosierdzie. Sporo może zależeć od polityki Trumpa. Wobec Turcji, nie Rosji.