Z lobby lekarskim jeszcze nikt nie wygrał
Co musisz wiedzieć:
- W ocenie autora gruntowna reforma ochrony zdrowia w Polsce jest politycznie niemożliwa, bo żaden rząd nie odważy się skonfrontować z potężnym i nietykalnym lobby lekarskim.
- Kontynuując diagnozę: system jest strukturalnie niewydolny i pozbawiony konkurencji, co sprzyja patologiom, prywatyzacji zysków przez lekarzy oraz przerzucaniu kosztów na państwo i pacjentów.
- Rosnące koszty wynikające ze starzenia się społeczeństwa i postępu medycyny są wykorzystywane jako argument do ciągłego dosypywania pieniędzy.
Życie coraz kosztowniejsze
Rosnąca dziura w budżecie Narodowego Funduszu Zdrowia z jednej strony jest wynikiem błędów w polityce obecnego rządu, ale z drugiej to skutek rosnącej niewydolności całego systemu. W Polsce – jak zresztą w większości krajów rozwiniętych – narastają dwa procesy: starzenie się społeczeństwa spowodowane kryzysem demograficznym, a więc rosnące zapotrzebowanie na usługi medyczne, oraz wydłużanie się życia obywateli, co jest związane z coraz skuteczniejszą, nowocześniejszą, ale także droższą, ochroną zdrowia.
Im bardziej nauka pomaga leczyć śmiertelne jeszcze niedawno choroby, przedłużać życie, utrzymywać sprawność seniorów czy zmniejszać śmiertelność noworodków, tym bardziej koszty służby zdrowia rosną. Populacja staje się coraz słabsza, ponieważ coraz bardziej wątlejsze fizycznie jednostki przeżywają i przekazują swoje geny kolejnym pokoleniom. Jednocześnie nowoczesna medycyna jest coraz skuteczniejsza i radzi sobie z przypadłościami, które jeszcze dekadę czy dwie temu oznaczały śmierć pacjenta lub wykluczenie społeczne. Nowoczesność jednak kosztuje. Chodzi tu zarówno o innowacyjną aparaturę i leki, jak i lekarzy, których specjalizacje są coraz węższe. Innymi słowy, życie jednostki staje się coraz cenniejsze, ale i kosztowniejsze.
- Solidarność powołała Sztab Akcji Protestacyjnej. "Rozpoczynamy przygotowania do ogólnokrajowej akcji protestacyjnej"
- Ranking najbardziej wpływowych polityków według ''Politico''. Nawrocki wyróżniony, złe wieści dla Tuska
- Zełenski zaprosił Karola Nawrockiego na Ukrainę. Jest odpowiedź Pałacu Prezydenckiego
- Piotr Duda: Jeśli rząd tych drzwi nie otworzy, to my je wyważymy
- Kiedy przyjdzie biała zima? Prognoza pogody na Święta
Brak konkurencyjności
Polski system ochrony zdrowia jest z gruntu patologiczny i funkcjonuje w zasadzie obok – oczywiście z pewnymi wyjątkami – nowoczesnej machiny, jaką jest współczesna medycyna. Nawet nie dlatego, że nasi lekarze są jakoś szczególnie źle wykształceni, ale raczej z powodu jego absolutnie demotywującego mechanizmu działania. Placówki medyczne nie ścigają się ze sobą na innowacyjność, bo ta nie ma szczególnego wpływu na ich wynik finansowy. Kluczem do rentowności szpitala jest rodzaj świadczonych usług, a dokładniej ich wycena przez NFZ. To właśnie w tym miejscu toczy się prawdziwa wojna na śmierć i życie. Od decyzji urzędnika zależy, który szpital popadnie w tarapaty, a który będzie rozkwitał. No i którzy specjaliści staną się milionerami, a którzy nie kupią sobie mercedesa.
System ten jest absolutnie pozbawiony elementu konkurencyjności rynkowej. Dostępu do niego nie mają firmy ubezpieczeniowe, które wymuszałyby na przykład zakup nowego sprzętu, wprowadzenie nowoczesnych metod leczenia, które skracałyby pobyt w szpitalu, a co za tym idzie koszty ponoszone przez płatnika, albo minimalizowały okres niezdolności ubezpieczonego do pracy. Nie ma dziś jednak siły politycznej w Polsce, która zgodziłaby się na wprowadzenie do systemu elementu konkurencyjności. Oznaczałoby to bowiem wojnę z lekarzami i menedżerami medycznymi, którzy są beneficjentami obecnego chaosu.
W bagnie patologii
Z zasady system ochrony zdrowia jest stworzony jako miejsce pracy lekarzy. W pewnym zakresie także pielęgniarek. Od charakteru, powołania, etyki dyrektora placówki czy ordynatora oddziału zależy, czy pacjent będzie traktowany jak worek ziemniaków, czy jak osoba potrzebująca pomocy. Każdy z nas może podać przykłady traktowania według obu modeli.
W ostatnich tygodniach wielkie emocje wzbudziły ujawniane pensje lekarzy, szczególnie niektórych specjalności – np. kardiologów, neurologów, chirurgów. Pensja w granicach stu tysięcy złotych miesięcznie nie jest tu niczym szczególnym. Zdarzają się jednak i tacy, którzy w jednym szpitalu wyciągają po dwa miliony rocznie, a pracują w dwóch, a czasem trzech placówkach. Nie chodzi jednak o to, by epatować liczbami i wzbudzać niechęć do tej grupy zawodowej.
W krajach wysokorozwiniętych lekarze są elitą i zarabiają bardzo dobrze. Należy jednak wskazać, że w wielu państwach – na przykład w sąsiednich Niemczech – nie mają prawa pracować w kilku miejscach. Co więcej, nie wolno im łączyć prywatnej praktyki z etatem czy kontraktem w szpitalu. Muszą wybrać. Nie zdarzają się tam więc sytuacje, w których lekarz operuje w szpitalu, ale konsultacje z pacjentami możliwe są jedynie w prywatnym gabinecie. Albo że w placówce obowiązuje kilka kolejek przyjęć: oficjalna, czyli zgodna z systemem zapisów, oraz ordynatora, zastępcy ordynatora, chirurga itp., czyli dla tych pacjentów, którzy opłacili wizyty w prywatnych gabinetach lekarzy z oddziału.
Przeciwnicy wprowadzenia elementu rynkowego do systemu ochrony zdrowia w rzeczywistości bronią patologii, w której lekarze już w dużej mierze sprywatyzowali tę branżę. Tyle tylko, że w ręce prywatne przesunęli zyski, a koszty pozostawili po stronie państwa.
Ku prywatnemu
O tym, jak ta patologia działa w rzeczywistości, wie każdy dorosły Polak. Albo korzystał z niego sam, albo ktoś z jego rodziny. W chwili zagrożenia zdrowia czy życia sami szukaliśmy sposobu ominięcia państwowego systemu i wydawaliśmy tysiące złotych na finansowanie tego z gruntu chorego układu. Gdyby pieniądze, które z kieszeni pacjentów trafiają bezpośrednio do portfeli lekarzy, zasiliły system ochrony zdrowia, dziura w NFZ nie tylko by zniknęła, ale można by też spokojnie zapłacić za nadwykonania. Z danych GUS wynika, że w 2024 r. publiczne wydatki za służbę zdrowia wyniosły 229,1 mld zł. Prywatnie na leczenie Polacy wydali w zeszłym roku 64 mld zł (około jednej czwartej tej kwoty to wydatki na abonamenty medyczne). W tym roku luka w NFZ to około 40 mld zł.
Mechanizm jest oczywisty. Ponieważ system publicznej opieki medycznej staje się coraz mniej wydolny, Polacy szukają pomocy prywatnie. W rzeczywistości oznacza to jednak pewną hybrydę, w której centralnym punktem są lekarze mający możliwość ominięcia oficjalnych kolejek. Nie łudźmy się jednak, nic nie zmieni, ponieważ lobby lekarskie dba, by w tym zakresie zachować status quo. Dlaczego zresztą mieliby zmieniać system, który zapewnia im ogromne zyski?
Mętna woda
Aby zrozumieć, dlaczego ten korupcyjny system ciągle działa według tych nieczystych zasad, musimy przyjrzeć się strumieniom pieniędzy. Zasilający portfele lekarzy już opisaliśmy. To jednak nie jedyne muliste bajoro. Przy braku rynkowej kontroli nad placówkami leczniczymi ich szefowie mają ogromny, arbitralny wpływ na zakup sprzętu medycznego. Często nie decyduje tu rachunek ekonomiczny, ale ambicje ordynatora, dyrektora ośrodka czy lokalnego polityka. Każdy z nich chce się pochwalić nową zabawką, którą opiszą lokalne gazety i portale.
Bardzo droga aparatura nie jest później używana w optymalny sposób, ponieważ nie ma jej kto obsługiwać, brakuje wystarczającej liczby pacjentów albo okazuje się, że nie uzyskano kontraktu z NFZ na tego rodzaju procedury. Mimo że takie przypadki były wiele razy opisywane w mediach, nic się nie zmienia.
Choć system niedomaga, a kolejki rosną, sprzęt – często horrendalnie drogi – kurzy się w magazynach i traci odpowiednie certyfikaty. Najistotniejsze są prowizje od sprzedaży i… kupna.
Nietykalne lobby
Próbę reformy systemu w 1999 roku podjął rząd Jerzego Buzka. Wprowadzono wówczas kasy chorych, które miały ze sobą konkurować. Choć projekt był daleki od doskonałości, to w teorii miał uruchomić mechanizm rynkowy. Można to było potraktować jako pierwszy krok w kierunku realnej zmiany w systemie ochrony zdrowia. Jednak rząd Leszka Millera szybko przywrócił centralne zarządzanie systemem i od ponad dwóch dekad nikt do tamtych pomysłów nie wraca. Po pierwsze dlatego, że rząd Buzka zapłacił za tę reformę ogromną cenę polityczną – w 2001 roku doznał druzgocącej porażki wyborczej. Po drugie, z powodu strachu przed piekielnie silnym lobby lekarskim.
Jego moc opiera się na kilku filarach. Lekarze to jedni z najlepiej wykształconych ludzi w Polsce. Są więc członkami zarówno elit krajowych, jak i lokalnych. Dysponują ogromną siecią powiązań nieformalnych, które wykorzystują do realizowania swoich celów. To grupa społeczna posiadająca bardzo silny soft power.
Na dodatek niemal każdy polityk, aktor, celebryta czy dziennikarz ma dług wdzięczności u lekarzy. Nie tylko więc pragnie się odwdzięczyć, ale chce mieć pewność, że w sytuacji kryzysowej w trybie nadzwyczajnym uzyska pomoc dla kogoś z rodziny czy przyjaciół.
Permanentny kryzys
Żaden rząd nie może sobie pozwolić na strajk czy choćby dłuższy protest lekarzy, ponieważ wywołuje to w społeczeństwie ogromny stan niepewności. Pacjenci, obawiając się utraty pomocy, zagłosują niemal na pewno zgodnie z życzeniem tych, którzy dbają o ich zdrowie.
Polacy od lat uważają poprawę sytuacji w służbie zdrowia za najistotniejsze zadanie dla polityków. Stworzenie systemu, który zapewniałby odpowiednią pomoc wszystkim pacjentom, jest niemożliwe. W pewnym sensie ochrona zdrowia działa więc w stanie permanentnego kryzysu. To zwiększa presję na polityków, by przeznaczali coraz więcej pieniędzy na tę sferę. Oszczędzanie na zdrowiu obywateli kończy się katastrofą dla każdego rządu, ponieważ jest odbierane jako igranie z ludzkim życiem. Środowisko lekarskie jest więc w ciągłej ofensywie, wskazując pojawiające się braki. Z pełną świadomością, że one będą zawsze. Kolejni premierzy i ministrowie zdrowia są więc pod stałą presją dosypywania kasy do systemu, a nie racjonalizowania wydatków.
[Niektóre śródtytuły i sekcja "Co musisz wiedzieć" pochodzą od redakcji]




