Czy "Chopin, Chopin!" to słaby film?

Co musisz wiedzieć:
- Na ekrany kin wchodzi właśnie film "Chopin, Chopin!" w reżyserii Michała Kwiecińskiego.
- Budżet filmu jest imponujący (raz podaje się 64, innym razem - 72 miliony złotych). Jednak rozmach produkcyjny uzasadnia tak duże wydatki.
- Pomimo zasłużonych nagród na Festiwalu w Gdyni za kostiumy i scenografię, film spotkał się ze sporą dozą krytyki.
- Jednym z najpoważniejszych zarzutów była fragmentaryczność akcji i linii narracyjnej.
Na bogato
Tak, budżet filmu robi wrażenie, zwłaszcza że niektóre źródła podają jeszcze wyższą kwotę – 72 miliony. W połączeniu z kwękaniem pierwszych recenzentów reakcja jest dość przewidywalna, jesteśmy przecież przyzwyczajeni do wyrzucania potężnych sum w błoto. Również w kulturze. Tym bardziej że jesteśmy przecież po całkiem świeżej awanturze o podział środków z Krajowego Planu Odbudowy w tym sektorze, gdzie nie zabrakło dotacji kontrowersyjnych i zastanawiających.
Trzeba jednak uspokoić czytelników: to jednak nie ten przypadek.
Oglądając film, miałem poczucie, że środki te zostały dobrze wydane. Zdjęcia, kręcone w Polsce, we Francji i w Hiszpanii, kilkuset aktorów i kilka tysięcy statystów – to swoje musiało kosztować.
Stroje, lokacje, stworzenie klimatu epoki sprawiają, że film Kwiecińskiego w pełni zasługuje na tytuł superprodukcji. Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni „Chopin, Chopin!” został pokazany jako film otwarcia, po czym nie otrzymał żadnej z głównych nagród, dostał jednak zasłużone statuetki za scenografię (dla Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego) i kostiumy (dla Magdaleny Biedrzyckiej i Justyny Stolarz).
Widzimy więc Paryż bogaty i rozbawiony, Paryż biedny i wściekły, Paryż pustoszony przez zarazę – i każdy z nich przekonuje. Może tylko ten rewolucyjny wypada trochę nijako, choć i ta nijakość ma swoje uzasadnienie: wtedy Chopin jest już obok wydarzeń. Nie boi się, nie świętuje, po prostu na raty odchodzi. Bo właśnie o odchodzeniu najbardziej ten film opowiada.
Od Filipa…
Apetyty rozbudziły nie tylko pieniądze, ale i wcześniejsza współpraca Michała Kwiecińskiego z Erykiem Kulmem.
W 2022 roku Kulm zagrał główną rolę w opartym na powieści Leopolda Tyrmanda "Filipie". Tamten film zdecydowanie porwał publiczność i większość krytyki, co było osiągnięciem wyjątkowym również dlatego, że była to produkcja znienawidzonej wówczas przez większość środowiska TVP.
Tak samo, jak nowa produkcja, wyróżniał się dopracowaną scenografią, umieszczoną w bliższych nam czasowo i geograficznie przestrzeniach wojennych Niemiec.
Bohater, młody Żyd pochodzący z Polski, próbuje układać sobie życie, bawić się i mścić się na Niemcach, a już przede wszystkim – na Niemkach, które hurtowo uwodzi, wykorzystując ich samotność i desperację na równi z własną urodą. Taka to jego prywatna wojna, która w pewnym momencie z całą bezwzględnością losu zderza się ponownie z wojną prawdziwą. Był to więc film zarazem wojenny, awanturniczy, przygodowy – choć dla dorosłego zdecydowanie widza. „Filip” zdobył Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni, a Kulm, wcześniej znany głównie z seriali, przez wielu widzów i recenzentów został uznany za objawienie.
I choć kilka kwestii związanych z filmem można było uznać za dyskusyjne (twórcy prozę Tyrmanda i losy oraz motywacje jego bohatera potraktowali raczej jako fundament nowej opowieści, zamiast zadowolić się po prostu ekranizacją), był to jednak duży, artystyczny i frekwencyjny sukces. Na który nowy film również zasługuje, ale niekoniecznie ma na to wielkie szanse.
…do Fryderyka
Gdy opowiada się o biograficznym filmie o Chopinie, można pisać spoilery. Jest oczywiste, że bohater na końcu umrze.
Filmowi zarzuca się – i to do pewnego stopnia zarzut słuszny – że zbyt mocno żongluje fragmentami życia wielkiego kompozytora, na czym cierpi linia narracyjna. Tym bardziej, oddam od siebie, przytłoczona przez kwestię zdrowia i wyroku, z którym żyje nasz bohater.
Mamy więc sceny wielkich koncertów i towarzyszących im przyjęć, podkochujące się w Chopinie arystokratki i słuchającego jego gry króla Ludwika Filipa. Sceny rozrywek zblazowanej francuskiej bohemy i przenikającej się z nią arystokracji budzą we mnie poczucie zażenowania. Nie dlatego, że są tak źle nakręcone. Wręcz przeciwnie – znakomicie oddają atmosferę wielkiej imprezy, która pomimo różnicy strojów i towarzyszącej jej muzyki w wyścigu na pustkę i głupotę uczestników spokojnie mogłaby ścigać się z imprezą nastolatków z amerykańskiego współczesnego horroru. Mamy więc grę, zabawę, zblazowanie samego kompozytora. Kolejny podbój i nagle dramatyczne cięcie. Kaszel. Krew na ścianie. Diagnozę lekarza i zapowiedź śmierci.
Gasnąca obecność
Później światy te się mieszają. Artysta próbuje funkcjonować normalnie, grać koncerty i udzielać lekcji. Chce się ożenić z zakochaną w nim od dzieciństwa Marysią Wodzińską, gdy jednak do jej rodziny dociera informacja o chorobie narzeczonego, ślub zostaje odwołany. Chopin chodzi po Paryżu niczym zombie, coraz bardziej też zombie przypomina, charakteryzacja sprawia, że chwilami mamy wrażenie oglądania horroru.
W tle rozgrywają się kolejne dramaty, takie jak epidemia cholery czy wspomniana już rewolucja, a genialny emigrant szarpie się wciąż z własnym zżyciem i własną śmiercią. Wiąże się z George Sand (tu biografowie zwracają uwagę, że wzajemne emocje pary zostały w scenariuszu Bartosza Janiszewskiego trochę spłycone, choć mają przecież swoją tragiczną głębię) i jedzie z nią na Majorkę, gdzie musi zmagać się z epidemiczną paniką miejscowych. Z Ferencem Lisztem udaje się do Stanów, gdzie gra koncerty, coraz bardziej musząc jednak posiłkować się opium.
Fryderyk Chopin jak Ian Curtis
Przyznam, że ten wątek skojarzył mi się z „Control”, zupełnie inną przecież opowieścią, sfilmowana kilkanaście lat temu biografia Iana Curtisa, zmarłego samobójczą śmiercią lidera zespołu Joy Division, który również coraz bardziej oddalał się od własnej muzyki i publiczności. Droga w stronę nieuchronnego końca, pokazanego zresztą zaskakująco jak na tę opowieść subtelnie i poetycko, pełna jest pomniejszego cierpienia, ale i ludzkiego wsparcia – przyjaciół (przede wszystkim Liszta, ale i opiekującego się nim Jana Matuszyńskiego), fanów, miłości.
Wszystko spaja zaś porywająca gra Kulma, który kolejny raz wznosi się na aktorskie szczyty, czy to jako lekko łobuzerski geniusz, któremu jednak wybaczamy wszystko, czy jako człowiek wyniszczony, osłabiony, coraz bardziej oddzielny wobec pędzącego już zupełnie innym rytmem świata.
Reszta obsady też trzyma oczywiście poziom, ale przy Eryku Kulmie bledną pozostałe kreacje. Dodajmy, że aktor znów gra w wielu językach, a do tego jeszcze odrywa swoje partie na pianinie. Tu naprawdę trzeba docenić ogrom pracy.
Narzekania częściowo uzasadnione
Krytyka narzeka na poszatkowanie, fragmentaryczność opowieści i z tym zarzutem można się zgodzić.
Przeskakujemy więc czasem między scenami i miejscami, gubiąc się trochę i odbierając zdarzenia bieżące jako retrospekcje.
„[…] słownie i dramaturgicznie film pojmowany jako niewprawnie zmontowane streszczenie telewizyjnego serialu” – pisze recenzent portalu Pełna Sala i choć daleko mi do tak krytycznej opinii, rozumiem, skąd się ona wzięła.
Jest też faktem, że w miarę uchodzenia życia z kompozytora zdaje się ono – choć mniej zdecydowanie – zanikać też w samej opowieści. I choć można uznać to za nawiązanie do opisywanych przez Matuszyńskiego odwrotów i nawrotów choroby, nie podejrzewam twórców o tak przebiegły artystyczny zabieg. „Żywy, pulsujący od niuansów i fascynujących rys życiorys z pierwszych sekwencji filmu stopniowo ustępuje miejsca cokolwiek mechanicznemu odhaczaniu najważniejszych epizodów z życia artysty.
Nie pomagają manieryzmy spod znaku efekciarskich zbliżeń na plucie krwią na klawiaturę, czy twórczego szału à la «Amadeusz», gdzie bohater zajeżdża się na śmierć, notując kolejne utwory, zanim ulecą mu z głowy” – pisze na Filmwebie Małgorzata Steciak z „Vogue” i pod tą opinią mogę się w dużym stopniu podpisać.
Polskie akcenty
Ciekawe natomiast, że gdy jedni recenzenci piszą o widocznym w filmie rozdarciu artysty jako emigranta, inni chwalą, że kwestii polskości prawie w nim nie ma. Prawda leży pośrodku, ponieważ patriotyczne deklaracje i odniesienia pojawiają się co prawda bardzo rzadko, tym mocniej jednak wybrzmiewają. Najgłośniejsze są zaś słowa o sercu, które należy oddzielić od ciała. Jak wiemy, serce kompozytora spoczywa w Warszawie, podczas gdy reszta jego ciała została pochowana w Paryżu. Większego symbolu rozdarcia żaden twórca już nie wymyśli.
Wybór jako tematu ostatnich lat życia Chopina, od pierwszego krwawego kaszlu do śmierci, sprawia, że pomimo wielu atrakcyjnych i na moment przełamujących nastrój scen film staje się historią nieznośnie smutną i bardzo przez to przygniatającą.
Jest to opowieść niewątpliwie piękna, może być jednak nie do uniesienia dla przeciętnego widza. A to czyni ją superprodukcją, która nie będzie równocześnie blockbusterem. Choć – chciałbym się w tej sprawie pomylić.