Głos lewicowca. Po co komu Nowa Lewica?

Co musisz wiedzieć:
- Nowa Lewica będąca w obecnym rządzie koalicyjnym ma poważne problemy tożsamościowe, a jej liderzy nie dorastają do funkcji, które sprawują.
- Dla Roberta Biedronia postpolityka zdaje się być jedynym zrozumiałym kodem uprawiania polityki.
- Jeśli politycy i polityczki Nowej Lewicy widzą w sobie kogoś na kształt reformatorów obecnego systemu, to powinni już wiedzieć, że obecny model funkcjonowania w koalicji daje gwarancję, że to się nie uda.
W jednym z najlepszych odcinków brytyjskiego serialu science fiction pt. „Black Mirror” niedoszły komik i życiowy rozbitek Jamie Salter (w tej roli Daniel Rigby), podkładający głos animowanemu błękitnemu misiowi o imieniu Waldo, zostaje nieoczekiwanie wciągnięty w wir polityki. Szefostwo telewizji decyduje, że Waldo będzie kandydował w wyborach. Ostatecznie kampania błękitnego misia polega na pozbawionych politycznej treści atakach na rywali. W jednej ze scen reprezentująca Partię Pracy polityczka wykrzykuje w kierunku Saltera: „Zrozumiałabym, gdybyś był rewolucjonistą, ale nie jesteś. Jakie wartości reprezentujesz? Kim jesteś? Po co jesteś?”. Bez opowieści o wspólnocie, jaką chcemy tworzyć, nie ma polityki. Infotainment, nawet bardzo zabawny, nie jest polityką, a modna jeszcze kilka lat temu postpolityka jest jedynie polityczną atrapą. Wspomniany odcinek „Black Mirror” oraz refleksje na temat najgorszych cech postpolityki przywołała w mojej pamięci niedawna afera związana z wpisem zamieszczonym na portalu X autorstwa Roberta Biedronia. Jeden z liderów Nowej Lewicy zamieścił tam zdjęcie przedstawiające Donalda Trumpa i Karola Nawrockiego oglądających przelot myśliwców nad Białym Domem. Jak wyjaśnił amerykański prezydent, pokaz miał być uhonorowaniem majora Macieja Krakowiana, pilota F-16, który zginął niedawno w czasie pokazu lotniczego w Radomiu. Biedroń okrasił udostępnione zdjęcie komentarzem: „«Szon patrol» na posterunku...”. Polityk lewicy nawiązał w ten sposób do tzw. szon patroli, czyli zjawiska przemocy rówieśniczej polegającego na zakładaniu przez grupy nastolatków specjalnych kamizelek i „patrolowaniu” otoczenia w poszukiwaniu rzekomo niewłaściwie ubranych dziewczyn, które mogliby sfotografować, a następnie umieścić to zdjęcie w sieci, narażając swoje ofiary na internetowy hejt. Samo umieszczenie takiego wpisu w afirmatywnym kontekście przez podobno walczącego z hejtem polityka to już duży skandal. Jednak to, że za cel zostali wybrani prezydenci oddający cześć polskiemu pilotowi wojskowemu, to już zupełnie inny wymiar obrzydliwości.
- Tłumy w Zakopanem na zakończenie lata. Kierowcy utknęli na zakopiance
- "Potrzeba nam wrażliwości na drugiego człowieka". Za nami pierwszy dzień 43. Ogólnopolskiej Pielgrzymki Ludzi Pracy na Jasną Górę
- Na Ukrainie sztuki wizualnej nie było. I nagle się pojawiła
- Wojna Putina. Wydmuszka lub horror bez końca
- Karol Nawrocki spotkał się z Polonią w USA. Padła ważna deklaracja
Ostatecznie Biedroń wpis usunął i za niego przeprosił, co warto odnotować. Zanim to jednak zrobił, do sprawy odniósł się dziennikarz i właściciel Kanału Zero Krzysztof Stanowski. Na portalu X zamieścił wpis z następującymi pytaniami: „Po co Robert Biedroń istnieje w polskiej polityce? Czego dokonał? Co zmienił? Kto w nim pokłada nadzieje? Co by się w polskiej polityce zmieniło, gdyby Robert Biedroń nigdy się nie urodził?”. Wszystkie te kwestie można by sprowadzić do jednego wspólnego mianownika – pytania o sens politycznego istnienia. Zresztą podobnej treści pytania otrzymał również bohater przywoływanego już w tym tekście odcinka „Black Mirror”. Problem również wydaje się podobny. Napędzana liberalnym populizmem Wiosna Roberta Biedronia była formacją wręcz przesiąkniętą postpolityką. Dotyczy to również poprzedniej partii, do której należał Biedroń, czyli Ruchu Palikota. Dla jednego z liderów Nowej Lewicy postpolityka zdaje się być jedynym zrozumiałym kodem uprawiania polityki. Pytanie, czy tego typu polityk jest najlepszym materiałem na lidera, wydaje się retoryczne. Jednak problemy Nowej Lewicy to nie tylko kwestia politycznego przywództwa. Główny problem tej formacji odsyła nas ponownie do błękitnego misia Woldo, a mianowicie do tego, po co taki twór istnieje na scenie politycznej?
Spolegliwość i natychmiastowa gotowość do ustępstw przedstawicieli formacji Czarzastego i Biedronia jest wręcz uderzająca
Po co Nowa Lewica jest w rządzie?
Komentując niedawną rekonstrukcję rządu, wicepremier i minister cyfryzacji z Nowej Lewicy Krzysztof Gawkowski napisał na portalu X: „Nowy Gabinet! Podobne wyzwania! Idziemy do przodu, wskazując jasny kierunek. Porządek-Bezpieczeństwo-Przyszłość. Lewica w rządzie to odpowiedzialność, determinacja w działaniu i gwarancja rozsądku. Jesteśmy zadowoleni z rekonstrukcji i ruszamy do pracy z nową siłą! Koniec z emocjami i koalicyjnymi waśniami. Polska jest najważniejsza”. Odrzucając na bok polityczne pustosłowia, warto poszukać tu treści. Jeśli – jak twierdzi Gawkowski – nowym kierunkiem działań rządu jest teraz porządek i bezpieczeństwo, to powinno to oznaczać dowartościowanie tzw. resortów siłowych. Z tym że Lewica nie odpowiada za żaden z nich, stąd jej wpływ na nowy kierunek działań rządu zdaje się być marginalny. No, ale za coś Lewica w końcu odpowiada i wśród tych obszarów jest tak ważna kwestia jak polityka społeczna. Czy zatem Nowa Lewica nie powinna pełnić w rządzie roli gwaranta jej realizacji w duchu rozwiązań lewicowych i prospołecznych? Jak widać, taka optyka wykracza daleko poza pole widzenia wicepremiera Gawkowskiego. Zgodnie z treścią jego wpisu Lewica w rządzie to nie żadne prospołeczne działania, lecz „odpowiedzialność, determinacja w działaniu i gwarancja rozsądku”. Co konkretnie to oznacza?
Spór o miejsce w historii
W książce „My” Teresy Torańskiej w rozmowie z autorką Jan Rulewski stwierdził, że cała polska polityka to jedynie „mecz o miejsce w historii”. Nie ma żadnej alternatywy dla reform oraz ich kierunku. Wszystkie bez wyjątku, nawet jeśli są trudne i społecznie bolesne, są absolutnie konieczne do przeprowadzenia. Ktokolwiek rządzi, niezależnie od tego, z jakimi szedł hasłami, musi więc te reformy kontynuować, a jedyną niewiadomą w polityce jest to, kto ostatecznie zostanie skojarzony z historycznym sukcesem tych reform. Ta, przyznajmy to, cokolwiek obłąkana logika w dużej mierze do dziś cechuje znaczną część polskiej klasy politycznej – zarówno z jej postsolidarnościowej, jak i postkomunistycznej strony. SLD-owska lewica w swoich najlepszych czasach próbowała łagodzić i nieco cywilizować brutalność balcerowiczowskiej „terapii szokowej”, lecz nigdy nie kwestionowała jej kierunku. Przeświadczenie o jego bezalternatywności było tam równie silne, jak wśród ich politycznych rywali. Z czasem postkomunistyczna lewica zaczęła ewoluować z roli obrońcy przed najbrutalniejszymi aspektami transformacji w kierunku nowej roli – prymusa transformacji. Niegdyś ważny dla całej formacji modernizacyjno-socjalistyczny język epoki Gierka był stopniowo wypierany przez nadęty, „propaństwowy” język charakterystyczny dla ery wojskowej dyktatury Wojciecha Jaruzelskiego. Lewica nie była już prospołeczna, a stała się „rozsądna” i „odpowiedzialna”, co w dużej mierze oznaczało pilnowanie, by Polska nie zboczyła z „jedynie słusznej” ścieżki rozwoju. Wszelkie uwagi dotyczące tego, że przyjęty imitacyjny model modernizacji prowadzi do peryferyzacji własnej gospodarki, co nigdy nie pozwoli na wykorzystanie własnego potencjału, traktowano jako rodzaj świeckiego świętokradztwa. W końcu droga do „miejsca w historii” jest tylko jedna. Myśli tak również o niej Włodzimierz Czarzasty, drugi z przewodniczących i faktyczny lider Nowej Lewicy.
Spuścizna Czarzastego
Jeśli chcemy lepiej zrozumieć Włodzimierza Czarzastego, to warto przeprowadzić analizę polityczno-biograficzną tego polityka. Myślę, że to jedyna sensowna metoda zrozumienia polityki na poziomie indywidualnych aktorów. Czarzasty jest ze złotego pokolenia SLD, z tym że w odróżnieniu od swoich kolegów zawsze był na drugim planie. Kwaśniewski, Miller, Oleksy i Cimoszewicz to cudowne dzieci partii, które wpisały się w historię III RP. Czarzasty jest w podobnym wieku i choć z pewnością nie czuje się głupszy od wyżej wymienionych liderów, to jego polityczna biografia nie jest tak imponująca. Dostał SLD w formie masy upadłościowej, w momencie, kiedy wielu dawnych prominentnych działaczy tej formacji postawiło już na niej krzyżyk i spokojnie rozwijało swoje kariery w PO (tacy politycy jak Dariusz Rosati, Marek Borowski, Bartosz Arłukowicz, Danuta Hübner itd.) Parafrazując Szekspira, ta SLD-owska czaszka miała już nie przemówić. Tymczasem Czarzasty zdołał dokonać zmartwychwstania SLD. Wprowadził lewicę z powrotem do Sejmu, czym z pewnością utarł nosa wielu dawnym kolegom ze „średnio-starszego pokolenia lewicy”. Jeśli pod koniec swojej politycznej kariery zostanie marszałkiem Sejmu wspierającym „rząd ocalenia narodowego przed PiS”, to utrze im go kolejny raz. Przede wszystkim też udowodni swojemu środowisku politycznemu, w tym tej jego części, która jawnie Czarzastym pogardzała, że zasługuje on na podobne miejsce w historii jak inni prominentni przedstawiciele tego pokolenia postkomunistycznej lewicy. To dość zrozumiałe. Każdy dojrzały polityk walczy po pierwsze o swoją spuściznę, a o inne rzeczy w dalszej kolejności. Dla Czarzastego horyzonty tej spuścizny to horyzonty jego własnych ambicji i kompleksów. Zresztą pełna polityczna osmoza z obozem liberalnym zdają się być wymarzonym scenariuszem nie tylko dla lidera Nowej Lewicy, lecz także dla wielu prominentnych polityków tego ugrupowania. Jeśli posłucha się wypowiedzi posła Tomasza Treli czy też przywoływanego już wicepremiera Gawkowskiego, to oni już dzisiaj brzmią jak politycy PO. Czy jednak roztopienie się w liberalnym mainstreamie jest również szczytem politycznych aspiracji dla wicemarszałkini Senatu Magdaleny Biejat i ministry rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszki Dziemianowicz-Bąk? Tu ciągle można mieć pewne wątpliwości. Czy jest możliwa zmiana polityki? Z pewnością zarówno Biejat, jak i Dziemianowicz-Bąk wyróżniają się na plus na tle swoich, w większości bezbarwnych i bezideowych kolegów. Przede wszystkim patrząc na te polityczki, widzi się osoby, którym jeszcze coś się chce. Pytanie tylko, czy same chęci tu wystarczą? Biorąc pod uwagę dotychczasową praktykę funkcjonowania obecnej koalicji, trudno o optymizm w tej sprawie.
Czarzasty zdołał dokonać zmartwychwstania SLD. Wprowadził lewicę z powrotem do Sejmu, czym z pewnością utarł nosa wielu dawnym kolegom ze „średnio-starszego pokolenia lewicy”.
Dotychczasowy dorobek lewicy w tej koalicji jest mniej niż marny. Ogryzkowa renta wdowia w wysokości 15 proc. świadczenia partnera, podczas gdy podpisy obywateli były zbierane pod wnioskiem ze stawką 50 proc. Wigilia wolna od pracy kosztem dodatkowej pracy dla i tak przepracowanych w tym okresie pracowników handlu, głównie kobiet. „Babciowe”, czyli bezsensownie pomyślany transfer publicznych pieniędzy do horrendalnie drożejących żłobków oraz wymuszanie pracy od steranych życiem seniorów. Każdą z tych rzeczy politycy Nowej Lewicy przedstawiają jako swój sukces. Tymczasem powinny to być raczej powody do wstydu. Spolegliwość i natychmiastowa gotowość do ustępstw przedstawicieli formacji Czarzastego i Biedronia jest wręcz uderzająca. O tym, że to, mówiąc eufemistycznie, nie najlepsza polityczna strategia, pokazuje stopniowo topniejące poparcie społeczne, spadające w każdych kolejnych wyborach. Tu dochodzimy do najważniejszej kwestii. Koniecznym warunkiem dla istnienia w polityce jest istnienie „po coś”. Nawet jeśli ta część lewicy myśli o sobie jako o jednym z politycznych komponentów obecnego mainstreamu, to i tak musi być w stanie realnie reprezentować jakieś społeczne interesy, a co za tym idzie – jeśli przyjdzie taka konieczność – twardo o nie walczyć. Tego ostatniego Nowa Lewica nie potrafi i nawet nie próbuje się nauczyć. Dla niej zadowolenie mainstreamu jest ważniejsze od grup społecznych, które – przynajmniej w teorii – chce reprezentować. Jeśli politycy i polityczki Nowej Lewicy, takie jak Magdalena Biejat i Agnieszka Dziemianowicz- Bąk, widzą w sobie kogoś na kształt reformatorów obecnego systemu, kogoś, kto przesunie go w kierunku bardziej lewicowym i prospołecznym, to powinni już wiedzieć, że obecny model funkcjonowania w koalicji daje gwarancję, że to się nie uda. Wybory na przewodniczącego Nowej Lewicy odbędą się 14 grudnia.
Czy w partii znajdzie się reformator lub reformatorka, która rzuci wyzwanie aktualnemu kierownictwu? Czy może wszyscy pogodzą się z tym, iż ta formacja istnieje jedynie po to, by reprezentować polityczne kariery swoich działaczy? Przywoływany już w tym tekście Jamie Salter – bohater jednego z odcinków „Black Mirror” – gdy w końcu dotarło do niego, że nie jest żadnym buntownikiem ani wyśmiewającym cynizm polityków anarchistycznym rebeliantem, tylko wykorzystywanym przez system bezpiecznikiem kanalizującym wszelkie niezadowolenie, podjął desperacką próbę, by wpłynąć na społeczeństwo. „Nie głosujące na mnie, już nawet oddanie głosu nieważnego jest więcej warte” – krzyczał w jednej ze scen. Jeśli Nowa Lewica dalej będzie trwać w obecnym paradygmacie uprawiania polityki, to ci jej przedstawiciele, którzy będą chcieli zachować choć cień własnej lewicowej godności, będą musieli krzyczeć to samo.