Dr Piotr Łysakowski: Wieść o wyborze Karola Wojtyły na Papieża zastała mnie w koszarach

Wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową zmienił świat, Polskę i życie wielu z nas
/ screen YouTube

Koniec czerwca 1978 r., koniec roku szkolnego i koniec mojej pracy w XXXVII LO im. Jarosława Dąbrowskiego w Warszawie. Dostałem od „swoich dzieci” jako prezent orła w koronie. To za lekcje historii. Od dyrektor szkoły otrzymuję informację, że umowa ze mną nie będzie przedłużona. Nie martwi mnie to specjalnie, bo i tak od kilku tygodni mam w kieszeni państwowy bilet do Wrocławia. Znaczy to nie mniej ni więcej, że od lipca stanę się żołnierzem „Ludowego Wojska Polskiego”, a służbę będę odbywał w „Alma Mater” tegoż wojska – Wyższej Oficerskiej Szkole Wojsk Zmechanizowanych imieniem (jak to mówiono) Tadeusza Kościuszki.

Znalazłem się „w innym wymiarze” po tradycyjnie zakrapianej podróży, którą odbyłem wraz z kolegą z roku, w pierwszych dniach lipca 1978 r. Na pewien czas moim „domem” stały się koszary na ulicy Czajkowskiego koło restauracji (co istotne) „Harenda”, a „matką” 3. kompania, w niej zaś pierwszy pluton.

Pierwsze dni zupełnie dziwaczne, inny niż dotychczasowy świat.

Kondensacja strachu, odwagi, postępowania jak ze Szwejka, uczciwości, małości. Wszystko w jednym – kumulujące się w Monthy Pythonowskim absurdzie. Nad tym dominująca tęsknota za domem, bliskimi.

Rano wrzask: „pobudka, pobudka, pobudka” – wypadamy na korytarz, w pierwszych dniach mylą się buty. Ci więksi nakładają te mniejsze, ci mniejsi te, które zostały. Ktoś się wywrócił, ktoś dostał ataku śmiechu. Cyrk – wspomniany Monthy.

Po śniadaniu i obowiązkowym apelu wymarsz na ćwiczenia. Kopiemy, czołgamy się, dość dużo strzelamy, jak na oszczędzające pieniądze (L)WP. Dostajemy solidny wycisk, i to wbrew ogólnie przyjętej teorii, że „wy, studenci, to w ogóle nie byliście w wojsku”. Zewnętrzny proces uniformizacji postępuje. Obróbka przynosi stopniowo efekty. Dzień w dzień to samo: pobudka, rejony, ćwiczenia, lekcje (!), obiad, coś co nazywa się praca własna.

Po kilku dniach zaczynamy się powoli poznawać. Są różni koledzy. Kilku historyków, leśnik, studenci AWF z Wrocławia i Katowic, z Akademii Rolniczych. To celowe pomieszanie materii ma utrudnić z jednej strony stworzenie przez nas jednolitej grupy, z drugiej zaś ułatwić kierowanie nami.

Zapisują nas wszystkich (nikogo o to nie pytając) do „organizacji młodzieżowej” – nie udało się zapisać tylko jednego, który spóźnił się dzień lub dwa, a później zabrakło dla niego druku legitymacji, jeszcze później zaś nie dał się zapisać – na co zresztą nie było szalonej presji – zawsze potrzebny był choćby jeden oryginał, by potwierdzić istnienie demokracji (z koniecznym przymiotnikiem socjalistyczna) .

Z biegiem czasu dowiadujemy się, że jesteśmy „kupą goowna, a nie magistrami. A goowna nie należy ruszać, bo śmierdzi”. I tego że Katyń to zrobili Niemcy (to, o ile dobrze pamiętam, w okolicach „Dnia Wojska Polskiego” 12 października 1978 r. – oficer prowadzący zajęcia na zadane przez kolegów pytanie „czy obywatel pułkownik wierzy w to, co mówi?” wypadł z krzykiem o kontrrewolucji z sali wykładowej). Na samym końcu zaś, że „...zawodowi oficerowie uczą się pilnie w dzień na >>Wieczorowych Uniwersytetach Marksizmu i Leninizmu<< ...” czego mimo potwornych wysiłków intelektualnych nie byliśmy w stanie pojąć.

Po nakazaniu śpiewu (My Pierwsza Brygada) drużynie, ja z kolei dowiedziałem się od porucznika „naszego”, że „to dziadowska piosenka” i lepsza będzie „Uleciały wróble chmurą” - Autora (przez duże „A”) tego wiekopomnego dzieła niestety nie zapamiętałem albo go nam nie zakomunikowano.

Tak oto dzień po dniu ucząc się o potędze naszego wielkiego sojusznika i walcząc z Bundeswehrą, która nacierała na naszą miłującą pokój ojczyznę od zachodu – szczególnie zaś z kierunku Legnicy (tego nie mogliśmy za Pana Boga pojąć, jak to być może, że wróg naciera z tego właśnie miasta, skoro tam stacjonuje dowództwo Północnej Grupy Armii ZSSR w Polsce – czyżby się tak szybko poddali!?), krok po kroku zbliżaliśmy się do przysięgi.

Z tej „uroczystości” pamiętam tylko kompletną (wręcz grobową) ciszę na placu, gdy przyszło do przysięgania na wierność i braterstwo broni ze wspomnianą  niezwyciężoną Armią Czerwoną. Potem już tylko rutyna, nuda, drobne szykany ze strony „zawodowych” podchorążych (uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkich).

Pobudka, mycie, poranna zaprawa (której wszyscy unikali jak ognia, chowając się w okolicznych rowach irygacyjnych), śniadanie, ćwiczenia lub lekcje, obiad, lekcje lub praca własna, rejony i narastająca nuda wraz z nieprawdopodobną tęsknotą za domem.

Do tego całkowite pozbawienie człowieka możliwości bycia sobą. To ostatnie zarówno przez wtłoczenie w tryby wielkiej machiny, jak i zakamuflowany, ale ciągły i narastający nacisk polityczny.

I tak dzień w dzień.

16 października od pobudki nie był pod tym względem inny, nie różnił się od dni poprzednich. Aż do kolacji. Jedliśmy w stołówce swoje „pierniki Jaruzelskiego”, popijając herbatką z bromem, gdy nagle w całym mieście zaczęły bić w kościołach dzwony. Pierwsza, nie do końca mądra i najprostsza reakcja – pewno ktoś umarł. Bicie jednak nie ustawało, wręcz odwrotnie stopniowo się nasilało. Znowu kilka minut niepewności. Do sali, w której jemy, wchodzi pełniący funkcję zastępcy dowódcy kompanii do spraw politycznych kolega (na marginesie tychże „zastępców” nazywano w uproszczeniu „ucholami” lub jednostkowo po prostu „kapustą” bo ich zasadniczym zadaniem było informowanie kardy dowódczej o nastrojach wśród wojska – w tym konkretnym przypadku był to jeden z moich kolegów z IH UW – później znalazłem jego nazwisko na Liście Wildsteina – dodam jeszcze , że wobec mnie zachowywał się bardzo przyzwoicie). Z tego, co powiedział, zapamiętałem tylko jedno: „Wojtyła został papieżem”. Krótka chwila ciszy (chyba każdy z nas chciał pozbierać myśli, ogarnąć się), potem coś zupełnie nieprawdopodobnego. Coś czego (chyba) nigdy nie przeżyłem i nie przeżyję już nigdy. Fala entuzjazmu wyrzuciła z nas radość tak przeogromną, że ani wtedy, ani tym bardziej teraz nie da się tego opisać. Nie wiem, dlaczego i po co wszyscy naraz rzucili do góry sztućce i plastikowe talerze (generalnie obowiązywała nazwa „platery”). To był pierwszy odruch. Z chwili na chwilę aura stawała się jednak coraz bardziej poważna – „Habemus Papam” obejrzeliśmy ze łzami w oczach w obowiązkowym dzienniku telewizyjnym. W każdym z nas narastała duma i radość, coś określonego i nieokreślonego zarazem. Rodziła się też pewność, że nikt nam już nic nie zrobi, że dzięki temu jednemu, nieoczekiwanemu zupełnie zdarzeniu jesteśmy wszyscy mocniejsi i lepsi.

Nasi „nadzorcy” jakby znikli, zapadli się pod ziemię. Przez prawie cztery dni (było to wyraźnie widać) towarzysze nie bardzo wiedzieli, jak sobie poradzić z „problemem”. Myślę też, że do końca nie znaleźli wyjścia z tej sytuacji. Cała służba we Wrocławiu po tym zdarzeniu toczyła się już o wiele bardziej „normalnie” i spokojnie. Przestaliśmy być przedmiotami, staliśmy się wreszcie podmiotami. Uczyniła to jedna chwila i jeden człowiek.

Następnego dnia 17 października mieliśmy tzw. łączność – rozpaczliwie nudna praca na radiostacji przeobraziła się w wyjątkowo ciekawe zajęcia, przestano bowiem na kilka dni zakłócać „Wolną Europę”, którą nasze ukaefki odbierały tak jakby nadawano za miedzą. Oczywiście obsługujący ten sprzęt (w tym i ja) mieli na uszach słuchawki, wszelka komunikacja z obecnymi na sali kolegami i w obecności prowadzących zajęcia oficerów odbywała się więc „za pomocą” wrzasku: „właśnie Wolna Europa mówi to i tamto i jeszcze coś innego” – bez najmniejszych konsekwencji!

Po pół roku we Wrocławiu wróciłem w stopniu plutonowego podchorążego do Warszawy, gdzie spędziłem kolejne sześć miesięcy na praktyce w Warszawie jako dowódca plutonu. Na ten czas przypadła pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Kraju.

Obecność Ojca Świętego starano się przemilczeć (naszej podmiotowości jednak nie dało się już zniszczyć), unikano mówienia na ten temat. A życie właśnie spłatało towarzyszom ogromnego figla w postaci pielgrzymki Papieża do Polski. Między innymi mój pluton, z którym przebywałem wtedy na szkoleniu unitarnym na poligonie w Raduczu, przeznaczono do zabezpieczania pielgrzymki. Przed powrotem do Warszawy byliśmy szkoleni politycznie przez oficera, który „właśnie wrócił z ważnej dla Polski Ludowej misji jaką pełnił ...gdzieś w Europie... i widział Papieża, jak całował ziemię – ale dlaczego?” – zastanawiał się ten przenikliwie inteligentny oficer i za Boga nie mógł tego pojąć. W przerwach gdy nie trudził się rozumieniem gestów Naszego Świętego nakazywał, by nikt, kto nie będzie pełnił służby w czasie przejazdu Papieża, nie uczestniczył w powitaniu na trasie Jego przejazdu (dodajmy do powyższego jako historyczny przypis, że widywałem tego oficera po cywilnemu podczas mszy w warszawskich kościołach po porwaniu i zamordowaniu Księdza Jerzego Popiełuszki, a w „wolnej Polsce” w mundurze z dystynkcjami pułkownika maszerującego dziarsko do pracy – łaskawa ta III RP była bardzo). Starano się zniechęcić też w inny sposób do udziału w pierwszej papieskiej Mszy, puszczając w obieg informacje o olbrzymiej liczbie ludzi, którzy mają przybyć na ówczesny plac Zwycięstwa, co miało grozić tumultem i możliwymi ofiarami. Nikt oczywiście się tym nie przejmował i większość podchorążych udała się zobaczyć i pozdrowić Ojca Świętego. Po przyjeździe do Warszawy moi żołnierze otrzymali polowe mundury milicyjne, w których mieli zabezpieczać przejazdy i Msze. Chłopcy pochodzący z różnych bardzo środowisk zaprotestowali. „Nie jesteśmy milicjantami, nie jesteśmy ZOMO” – mówili. I tak za sprawą jednego Człowieka wszyscy staliśmy się podmiotami.

 


 

POLECANE
Zignorował zimowe warunki w Tatrach. Skończyło się groźnym upadkiem Wiadomości
Zignorował zimowe warunki w Tatrach. Skończyło się groźnym upadkiem

Turysta, który wybrał się w Tatry bez zimowego wyposażenia, przeżył wyjątkowo groźny wypadek. Na zboczach Małego Giewontu spadł ze szlaku na odcinku „Żleb z Progiem”, pokonując w dół ponad 100 metrów. Jak poinformowało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, mężczyzna doznał obrażeń, ale jego stan nie okazał się tragiczny.

Ewakuacja pociągu Przemyśl–Kijów. Składem jechało blisko 500 pasażerów z ostatniej chwili
Ewakuacja pociągu Przemyśl–Kijów. Składem jechało blisko 500 pasażerów

Ok. 480 osób ewakuowano z pociągu relacji Przemyśl-Kijów po tym, jak służby dowiedziały się o potencjalnym zagrożeniu dla pasażerów. W pociągu nie znaleziono żadnych niebezpiecznych przedmiotów - podała policja, która wcześniej otrzymała zgłoszenie o możliwym podejrzanym pakunku na pokładzie.

Niemiecki przemysł z ulgami w zakresie cen energii i emisji CO2? gorące
Niemiecki przemysł z ulgami w zakresie cen energii i emisji CO2?

Jak podała na platformie X ekspert ds. Niemiec Aleksandra Fedorska powołując się na portal Table.Media, federalna minister gospodarki Katherina Reiche zapowiedziała niemieckiemu przemysłowi chemicznemu ulgi w zakresie cen energii elektrycznej i certyfikatów emisji CO₂. Niemcy chcą uzyskać zgodę Komisji Europejskiej na te rozwiązania.

Nowy pasożyt odkryty w Polsce. Naukowcy alarmują Wiadomości
Nowy pasożyt odkryty w Polsce. Naukowcy alarmują

Szop pracz, który coraz częściej pojawia się w Polsce, może stanowić większe zagrożenie dla przyrody, niż dotąd sądzono. Naukowcy odkryli u tego gatunku nowego pasożyta, który wcześniej nie był znany w Europie.

Władze Białorusi uwolniły 123 więźniów politycznych. Na liście jest obywatel Polski z ostatniej chwili
Władze Białorusi uwolniły 123 więźniów politycznych. Na liście jest obywatel Polski

Białoruskie władze uwolniły 123 więźniów politycznych – podało w sobotę Centrum Obrony Praw Człowieka „Wiasna”. Wśród tych osób znalazł się obywatel Polski Roman Gałuza, laureat Pokojowej Nagrody Nobla Aleś Bialacki, czy opozycjonistka Maryja Kalesnikawa.

Ja po prostu nie nadążam. Uczestniczka TzG przerwała milczenie Wiadomości
"Ja po prostu nie nadążam". Uczestniczka "TzG" przerwała milczenie

Barbara Bursztynowicz, znana widzom z serialu „Klan”, zdecydowała się na udział w popularnym programie tanecznym, choć - jak dziś przyznaje - od początku towarzyszyły jej duże obawy. Aktorka pożegnała się z show w ósmym odcinku, a po czasie szczerze opowiedziała o emocjach, jakie przeżywała za kulisami.

Dantejskie sceny w Grecji. Rolnicze protesty sparaliżowały kraj wideo
Dantejskie sceny w Grecji. Rolnicze protesty sparaliżowały kraj

Powywracane policyjne samochody, bitwa uliczna z użyciem gazu, zablokowane drogi i dojazd do portu Wolos – tak wyglądały rolnicze protesty w Grecji.

„Najgorszy rząd od dekad”. Beata Szydło ostro podsumowuje 2 lata koalicji 13 grudnia z ostatniej chwili
„Najgorszy rząd od dekad”. Beata Szydło ostro podsumowuje 2 lata koalicji 13 grudnia

Ostatnie dwa lata to gigantyczne straty dla Polski i Polaków. To niszczenie szans rozwojowych. To po prostu dramat dla Polski – pisze na platformie X była premier Beata Szydło. Dziś mijają dwa lata od powołania gabinetu Donalda Tuska składającego się z czterech koalicyjnych ugrupowań: KO, PSL, Polski 2050 i Nowej Lewicy.

Żałoba w świecie filmu. Nie żyje znany aktor Wiadomości
Żałoba w świecie filmu. Nie żyje znany aktor

Peter Greene, amerykański aktor znany z ról złoczyńców i przestępców, w tym Zeda w filmie „Pulp Fiction”, zmarł w swoim domu w Nowym Jorku w wieku 60 lat - przekazała w sobotę stacja NBC, powołując się na menedżera artysty. Przyczyny śmierci nie ujawniono.

PiS przedstawił projekt systemu zmiany służby zdrowia z ostatniej chwili
PiS przedstawił projekt systemu zmiany służby zdrowia

Prezes PiS Jarosław Kaczyński ogłosił, że partia stworzyła projekt systemu zmiany służby zdrowia. W proponowanej reformie są m.in. odwrócenie piramidy świadczeń zdrowotnych, oddzielenie pracy w publicznej i prywatnej ochronie zdrowia czy ujednolicenie organu założycielskiego szpitali.

REKLAMA

Dr Piotr Łysakowski: Wieść o wyborze Karola Wojtyły na Papieża zastała mnie w koszarach

Wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową zmienił świat, Polskę i życie wielu z nas
/ screen YouTube

Koniec czerwca 1978 r., koniec roku szkolnego i koniec mojej pracy w XXXVII LO im. Jarosława Dąbrowskiego w Warszawie. Dostałem od „swoich dzieci” jako prezent orła w koronie. To za lekcje historii. Od dyrektor szkoły otrzymuję informację, że umowa ze mną nie będzie przedłużona. Nie martwi mnie to specjalnie, bo i tak od kilku tygodni mam w kieszeni państwowy bilet do Wrocławia. Znaczy to nie mniej ni więcej, że od lipca stanę się żołnierzem „Ludowego Wojska Polskiego”, a służbę będę odbywał w „Alma Mater” tegoż wojska – Wyższej Oficerskiej Szkole Wojsk Zmechanizowanych imieniem (jak to mówiono) Tadeusza Kościuszki.

Znalazłem się „w innym wymiarze” po tradycyjnie zakrapianej podróży, którą odbyłem wraz z kolegą z roku, w pierwszych dniach lipca 1978 r. Na pewien czas moim „domem” stały się koszary na ulicy Czajkowskiego koło restauracji (co istotne) „Harenda”, a „matką” 3. kompania, w niej zaś pierwszy pluton.

Pierwsze dni zupełnie dziwaczne, inny niż dotychczasowy świat.

Kondensacja strachu, odwagi, postępowania jak ze Szwejka, uczciwości, małości. Wszystko w jednym – kumulujące się w Monthy Pythonowskim absurdzie. Nad tym dominująca tęsknota za domem, bliskimi.

Rano wrzask: „pobudka, pobudka, pobudka” – wypadamy na korytarz, w pierwszych dniach mylą się buty. Ci więksi nakładają te mniejsze, ci mniejsi te, które zostały. Ktoś się wywrócił, ktoś dostał ataku śmiechu. Cyrk – wspomniany Monthy.

Po śniadaniu i obowiązkowym apelu wymarsz na ćwiczenia. Kopiemy, czołgamy się, dość dużo strzelamy, jak na oszczędzające pieniądze (L)WP. Dostajemy solidny wycisk, i to wbrew ogólnie przyjętej teorii, że „wy, studenci, to w ogóle nie byliście w wojsku”. Zewnętrzny proces uniformizacji postępuje. Obróbka przynosi stopniowo efekty. Dzień w dzień to samo: pobudka, rejony, ćwiczenia, lekcje (!), obiad, coś co nazywa się praca własna.

Po kilku dniach zaczynamy się powoli poznawać. Są różni koledzy. Kilku historyków, leśnik, studenci AWF z Wrocławia i Katowic, z Akademii Rolniczych. To celowe pomieszanie materii ma utrudnić z jednej strony stworzenie przez nas jednolitej grupy, z drugiej zaś ułatwić kierowanie nami.

Zapisują nas wszystkich (nikogo o to nie pytając) do „organizacji młodzieżowej” – nie udało się zapisać tylko jednego, który spóźnił się dzień lub dwa, a później zabrakło dla niego druku legitymacji, jeszcze później zaś nie dał się zapisać – na co zresztą nie było szalonej presji – zawsze potrzebny był choćby jeden oryginał, by potwierdzić istnienie demokracji (z koniecznym przymiotnikiem socjalistyczna) .

Z biegiem czasu dowiadujemy się, że jesteśmy „kupą goowna, a nie magistrami. A goowna nie należy ruszać, bo śmierdzi”. I tego że Katyń to zrobili Niemcy (to, o ile dobrze pamiętam, w okolicach „Dnia Wojska Polskiego” 12 października 1978 r. – oficer prowadzący zajęcia na zadane przez kolegów pytanie „czy obywatel pułkownik wierzy w to, co mówi?” wypadł z krzykiem o kontrrewolucji z sali wykładowej). Na samym końcu zaś, że „...zawodowi oficerowie uczą się pilnie w dzień na >>Wieczorowych Uniwersytetach Marksizmu i Leninizmu<< ...” czego mimo potwornych wysiłków intelektualnych nie byliśmy w stanie pojąć.

Po nakazaniu śpiewu (My Pierwsza Brygada) drużynie, ja z kolei dowiedziałem się od porucznika „naszego”, że „to dziadowska piosenka” i lepsza będzie „Uleciały wróble chmurą” - Autora (przez duże „A”) tego wiekopomnego dzieła niestety nie zapamiętałem albo go nam nie zakomunikowano.

Tak oto dzień po dniu ucząc się o potędze naszego wielkiego sojusznika i walcząc z Bundeswehrą, która nacierała na naszą miłującą pokój ojczyznę od zachodu – szczególnie zaś z kierunku Legnicy (tego nie mogliśmy za Pana Boga pojąć, jak to być może, że wróg naciera z tego właśnie miasta, skoro tam stacjonuje dowództwo Północnej Grupy Armii ZSSR w Polsce – czyżby się tak szybko poddali!?), krok po kroku zbliżaliśmy się do przysięgi.

Z tej „uroczystości” pamiętam tylko kompletną (wręcz grobową) ciszę na placu, gdy przyszło do przysięgania na wierność i braterstwo broni ze wspomnianą  niezwyciężoną Armią Czerwoną. Potem już tylko rutyna, nuda, drobne szykany ze strony „zawodowych” podchorążych (uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkich).

Pobudka, mycie, poranna zaprawa (której wszyscy unikali jak ognia, chowając się w okolicznych rowach irygacyjnych), śniadanie, ćwiczenia lub lekcje, obiad, lekcje lub praca własna, rejony i narastająca nuda wraz z nieprawdopodobną tęsknotą za domem.

Do tego całkowite pozbawienie człowieka możliwości bycia sobą. To ostatnie zarówno przez wtłoczenie w tryby wielkiej machiny, jak i zakamuflowany, ale ciągły i narastający nacisk polityczny.

I tak dzień w dzień.

16 października od pobudki nie był pod tym względem inny, nie różnił się od dni poprzednich. Aż do kolacji. Jedliśmy w stołówce swoje „pierniki Jaruzelskiego”, popijając herbatką z bromem, gdy nagle w całym mieście zaczęły bić w kościołach dzwony. Pierwsza, nie do końca mądra i najprostsza reakcja – pewno ktoś umarł. Bicie jednak nie ustawało, wręcz odwrotnie stopniowo się nasilało. Znowu kilka minut niepewności. Do sali, w której jemy, wchodzi pełniący funkcję zastępcy dowódcy kompanii do spraw politycznych kolega (na marginesie tychże „zastępców” nazywano w uproszczeniu „ucholami” lub jednostkowo po prostu „kapustą” bo ich zasadniczym zadaniem było informowanie kardy dowódczej o nastrojach wśród wojska – w tym konkretnym przypadku był to jeden z moich kolegów z IH UW – później znalazłem jego nazwisko na Liście Wildsteina – dodam jeszcze , że wobec mnie zachowywał się bardzo przyzwoicie). Z tego, co powiedział, zapamiętałem tylko jedno: „Wojtyła został papieżem”. Krótka chwila ciszy (chyba każdy z nas chciał pozbierać myśli, ogarnąć się), potem coś zupełnie nieprawdopodobnego. Coś czego (chyba) nigdy nie przeżyłem i nie przeżyję już nigdy. Fala entuzjazmu wyrzuciła z nas radość tak przeogromną, że ani wtedy, ani tym bardziej teraz nie da się tego opisać. Nie wiem, dlaczego i po co wszyscy naraz rzucili do góry sztućce i plastikowe talerze (generalnie obowiązywała nazwa „platery”). To był pierwszy odruch. Z chwili na chwilę aura stawała się jednak coraz bardziej poważna – „Habemus Papam” obejrzeliśmy ze łzami w oczach w obowiązkowym dzienniku telewizyjnym. W każdym z nas narastała duma i radość, coś określonego i nieokreślonego zarazem. Rodziła się też pewność, że nikt nam już nic nie zrobi, że dzięki temu jednemu, nieoczekiwanemu zupełnie zdarzeniu jesteśmy wszyscy mocniejsi i lepsi.

Nasi „nadzorcy” jakby znikli, zapadli się pod ziemię. Przez prawie cztery dni (było to wyraźnie widać) towarzysze nie bardzo wiedzieli, jak sobie poradzić z „problemem”. Myślę też, że do końca nie znaleźli wyjścia z tej sytuacji. Cała służba we Wrocławiu po tym zdarzeniu toczyła się już o wiele bardziej „normalnie” i spokojnie. Przestaliśmy być przedmiotami, staliśmy się wreszcie podmiotami. Uczyniła to jedna chwila i jeden człowiek.

Następnego dnia 17 października mieliśmy tzw. łączność – rozpaczliwie nudna praca na radiostacji przeobraziła się w wyjątkowo ciekawe zajęcia, przestano bowiem na kilka dni zakłócać „Wolną Europę”, którą nasze ukaefki odbierały tak jakby nadawano za miedzą. Oczywiście obsługujący ten sprzęt (w tym i ja) mieli na uszach słuchawki, wszelka komunikacja z obecnymi na sali kolegami i w obecności prowadzących zajęcia oficerów odbywała się więc „za pomocą” wrzasku: „właśnie Wolna Europa mówi to i tamto i jeszcze coś innego” – bez najmniejszych konsekwencji!

Po pół roku we Wrocławiu wróciłem w stopniu plutonowego podchorążego do Warszawy, gdzie spędziłem kolejne sześć miesięcy na praktyce w Warszawie jako dowódca plutonu. Na ten czas przypadła pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Kraju.

Obecność Ojca Świętego starano się przemilczeć (naszej podmiotowości jednak nie dało się już zniszczyć), unikano mówienia na ten temat. A życie właśnie spłatało towarzyszom ogromnego figla w postaci pielgrzymki Papieża do Polski. Między innymi mój pluton, z którym przebywałem wtedy na szkoleniu unitarnym na poligonie w Raduczu, przeznaczono do zabezpieczania pielgrzymki. Przed powrotem do Warszawy byliśmy szkoleni politycznie przez oficera, który „właśnie wrócił z ważnej dla Polski Ludowej misji jaką pełnił ...gdzieś w Europie... i widział Papieża, jak całował ziemię – ale dlaczego?” – zastanawiał się ten przenikliwie inteligentny oficer i za Boga nie mógł tego pojąć. W przerwach gdy nie trudził się rozumieniem gestów Naszego Świętego nakazywał, by nikt, kto nie będzie pełnił służby w czasie przejazdu Papieża, nie uczestniczył w powitaniu na trasie Jego przejazdu (dodajmy do powyższego jako historyczny przypis, że widywałem tego oficera po cywilnemu podczas mszy w warszawskich kościołach po porwaniu i zamordowaniu Księdza Jerzego Popiełuszki, a w „wolnej Polsce” w mundurze z dystynkcjami pułkownika maszerującego dziarsko do pracy – łaskawa ta III RP była bardzo). Starano się zniechęcić też w inny sposób do udziału w pierwszej papieskiej Mszy, puszczając w obieg informacje o olbrzymiej liczbie ludzi, którzy mają przybyć na ówczesny plac Zwycięstwa, co miało grozić tumultem i możliwymi ofiarami. Nikt oczywiście się tym nie przejmował i większość podchorążych udała się zobaczyć i pozdrowić Ojca Świętego. Po przyjeździe do Warszawy moi żołnierze otrzymali polowe mundury milicyjne, w których mieli zabezpieczać przejazdy i Msze. Chłopcy pochodzący z różnych bardzo środowisk zaprotestowali. „Nie jesteśmy milicjantami, nie jesteśmy ZOMO” – mówili. I tak za sprawą jednego Człowieka wszyscy staliśmy się podmiotami.

 



 

Polecane