Wybory prezydenckie w USA. Wielka walka o lud i robotników
Badania zależności głosu w wyborach prezydenckich i zarobków są w USA prowadzone od 1976 r., gdy Jimmy Carter zmierzył się z Geraldem Fordem. Wówczas sytuacja była jasna i przejrzysta. Im bogatszy wyborca, tym większa szansa, że popiera kandydata Republikanów. Wśród Amerykanów zarabiających rocznie poniżej 8 tysięcy dolarów Demokrata Carter zwyciężał 62% do 38%. Wśród zarabiających ponad 20 tysięcy na odwrót – to Republikanin Ford miał 62%, a Carter 38%.
Cień Reagana coraz słabszy?
Na przestrzeni kolejnych dekad niekiedy różnice były większe, niekiedy mniejsze, ale zależność była zawsze taka sama – niezmiennie w latach 1980, 1984, 1988, 1992, 1996, 2000 i 2012 im niższe zarobki, tym większy odsetek głosów na Demokratów. W 2004 i 2008 r. występowały minimalne rozbieżności w górnej połówce (zarabiający trochę powyżej średniej byli ciut bardziej prorepublikańscy niż zarabiający więcej od nich), ale poza tym statystycznym detalem wszystko się zgadzało. Była w tym logika. Republikanie byli partią Ronalda Reagana, obrońcami wolnego rynku, krytykami interwencjonizmu państwa.
Obraz skomplikował się dopiero w 2016 r. Trump jako pierwszy Republikanin od 1984 r. uzyskał ponad 40% głosów najsłabiej zarabiających, a struktura zależności głosu od zarobków wyraźnie się spłaszczyła. Jednocześnie to Hillary Clinton uzyskała – minimalną, ale jednak – przewagę wśród mogących poszczycić się zarobkami powyżej 200 tys. dolarów rocznie. Różnica między preferencjami politycznymi najlepiej i najsłabiej zarabiających spadła do 7 pkt proc. W 2012 r. było to 19, w 2008 r. – 24, w rekordowym 1988 r. – 30. Nigdy wcześniej liczba ta nie była jednocyfrowa. W 2020 r., gdy Trump ubiegał się o reelekcję, spadła już do 4 pkt proc. W obu przypadkach Trump najlepsze wyniki uzyskał nie u najbogatszych, ale u zarabiających nieco powyżej średniej. Teraz niektóre badania pokazują, że pierwszy raz możliwe jest pełne odwrócenie dawnej zależności – im wyższe zarobki, tym większy odsetek głosów na demokratkę. Różnice pozostają jednak minimalne, a walka zacięta.
Populiści na drodze do przejęcia klasy pracującej?
Oczywiście nie należy tego nadmiernie przypisywać osobistym cechom nowojorskiego miliardera (jedni powiedzą, że jego talentom, drudzy – jego demagogii). Sukces Trumpa bierze się przede wszystkim z negatywnych skutków rządów liberalnego establishmentu dla średnio i gorzej sytuowanych Amerykanów, którzy odczuli na własnej skórze skutki dogmatów o swobodnym przepływie kapitału i ludzi. Ucieczka miejsc pracy do biedniejszych krajów, dezindustrializacja, rozwarstwienie majątkowe, brak perspektyw społecznego awansu, napływ milionów imigrantów zaburzających tożsamość wspólnoty, ale także wywierających presję płacową. Do tego wojny w odległych Iraku i Afganistanie, w których w powszechnym przekonaniu ginęły i były ranne dzieci robotników, a nie milionerów. Paradoksalnie w te narastające emocje umiejętnie wpisał się trybun ludowy sam będący nowojorskim miliarderem.
Demokraci wiedzą, że mogą wygrać z Trumpem tylko na jego polu. Biden w 2020 r. poświęcił wiele uwagi dotarciu do białej klasy pracującej ze stanów Pasa Rdzy, dzięki czemu uzyskał w tej grupie lepsze wyniki niż Clinton. Warto zwrócić uwagę, że teraz oboje pretendenci właśnie pod tym kątem dobrali swoich kandydatów na wiceprezydenta. Najpierw Trump wskazał senatora J.D. Vance’a, który wybił się dzięki autobiograficznej książce opowiadającej o problemach białej klasy pracującej, z której sam się wywodzi, i krytyce dominującego przez lata w Partii Republikańskiej paradygmatu liberalnego. Potem Kamala Harris wybrała Tima Walza. Obaj z założenia mają być odebrani jako „swoi” przez pracowników.
CZYTAJ TAKŻE: Rafał Woś: Czy Trump odda nas Rosjanom?
„Postliberalna” prawica kontratakuje
Tegoroczna konwencja Republikanów była pierwszą w historii, na której wystąpił szef związku zawodowego – Sean O’Brien z grupującego ponad milion pracowników Międzynarodowego Bractwa Kierowców. W programowym wystąpieniu na tejże konwencji Vance zadeklarował, że chce, żeby Republikanie „stali się partią ludzi pracy” oraz że wraz z Trumpem „nie będą obsługiwać Wall Street”, tylko „budować gospodarkę dla pracowników”. Zaatakował „baronów z Wall Street, którzy zniszczyli gospodarkę” i Bidena jako reprezentanta ich interesów. Jako senator przygotował wraz z socjalną demokratką Elizabeth Warren wspólny projekt ustawy przewidującej osobistą odpowiedzialność finansową członków zarządów banków za ich upadłość. Poparł też projekt podwyższenia federalnej pensji minimalnej. Vance jest orędownikiem daleko posuniętego protekcjonizmu gospodarczego mającego chronić amerykańskie miejsca pracy. Chce zaangażowania rządu federalnego na rzecz odbudowy rodzimego przemysłu. Proponował też rozbicie przez państwo monopolistycznych gigantów takich jak Google i broni dalszego wydobywania węgla.
Przyjacielem Vance’a jest katolicki filozof prof. Patrick Deneen, autor głośnych książek „Dlaczego liberalizm zawiódł” i nieprzetłumaczonej jeszcze na polski „Regime change” [dosł. „Zmiana ustroju”, ale zmiana rewolucyjna]. Deneen traktuje liberalizm jako integralny projekt mający destrukcyjny wpływ zarówno na materialny, jak i duchowy dobrobyt Amerykanów spoza wąskiej elity. Nazywa go „oligarchicznym porządkiem pozbawiającym słabych wszystkiego co ma wartość” – godnej pracy, stabilności, bezpiecznych oszczędności i warunków życia, rodziny, trwałych więzi, zakorzenienia, wspólnoty lokalnej. Propaguje hasło „postliberalizmu”, całościowe „zastąpienie” liberalno-plutokratycznych elit oraz powrót do klasycznej, czerpiącej z antyku i chrześcijaństwa tradycji dobra wspólnego, przy czym pojęcie „common good” akcentuje nie tylko wspólnotę, ale także prymat dobra zwykłego człowieka (common people).
Deneen mimo ostrej krytyki kapitalizmu dystansuje się przy tym także od marksizmu, przekonując, że w praktyce wytwarzał on własne egoistyczne elity, które próbowały narzucić ludowi swoją ideologię siłą. Podkreśla, że nie chodzi tylko o poprawę warunków bytowych, ale także odbudowę trwałych więzi rodzinnych, lokalnych i religijnych, walkę z dotykającymi mocno amerykański lud zjawiskami takimi jak narkotyki (opioidy zabiły w USA w 2023 r. ponad 100 tys. osób) czy pornografia oraz afirmację wolności rozumianej nieliberalnie jako zdolność panowania nad sobą i wybierania dobra. Sam Vance poniekąd wpisuje się w tę narrację – dorastał w trudnych warunkach materialnych, z nieobecnym ojcem i uzależnioną od narkotyków matką, co chwila wchodzącą w kolejne związki, które się szybko rozpadały. „Wyszedł na ludzi” i zrealizował swój amerykański sen – dobre studia, praca, żona, dzieci – dzięki opiece dziadków (prostych i ubogich, ale kochających), kilku latach w wojsku oraz stypendiom akademickim dla weteranów i ubogich, a jako dorosły człowiek został też katolikiem.
Demokraci odpowiadają tradycyjną polityką socjalną. Kandydat Harris na wiceprezydenta Tim Walz jako gubernator Minnesoty rozbudował w swoim stanie prawa pracownicze (m.in. dłuższy płatny urlop rodzicielski i płatne zwolnienie chorobowe). Wprowadził też darmowe dwa posiłki dziennie dla uczniów szkół, wyższą ulgę podatkową na dzieci, podwyższył podatki dla najbogatszych i współpracował ze związkami zawodowymi. Sam wcześniej był nauczycielem WOS-u i trenerem drużyny futbolowej oraz członkiem związku. Jest też pierwszym nieprawnikiem kandydującym na wiceprezydenta lub prezydenta z ramienia Demokratów od 1980 r., a więc bardziej „zwykłym człowiekiem”.
A co u nas i w Europie?
Podobna jak w USA licytacja trwa także we Francji. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat ogromną część wyborców potężnych niegdyś socjalistów przejęła Marine Le Pen głosząca, że „lewica zdradziła lud”, gdy była u władzy, a jej liderzy „za plecami robotników dogadują się z finansjerą”. Narracja Marine po przejęciu Frontu Narodowego z rąk ojca jest poniekąd pokrewna tej Deneena. „Nasz projekt polityczny jest oparty na odrzuceniu indywidualizmu i wszechwładzy pieniądza. Na odmowie podporządkowania człowieka czysto konsumenckiej logice, wspieranej przez chciwe międzynarodowe korporacje. Chcą one uczynić z człowieka zuniformizowany byt, którego jedynym sensem życia jest produkcja i konsumpcja”. Krytykowała też „kapitulację państwa przed pieniądzem, rynkami finansowymi, miliarderami, którzy rozbierają nasz przemysł, wpędzają miliony mężczyzn i kobiet naszego kraju w bezrobocie, prekariat i nędzę”.
Le Pen od lat wiele mówi także o braku usług publicznych w mniejszych miejscowościach. Podobnie jak Trump i Vance opowiada się za gospodarczym protekcjonizmem. Dziś narodowcy są wśród robotników silniejsi niż Francuska Partia Komunistyczna w latach swojej świetności – w czerwcowych wyborach parlamentarnych uzyskali głosy aż 51% z nich. Nowy Front Ludowy – koalicja czterech partii lewicy – 23%. Wśród wszystkich najsłabiej zarabiających (poniżej 900 euro na osobę w gospodarstwie domowym) lepeniści wygrali 41% do 33%.
Francuska lewica nie zamierza jednak poddać się bez walki. Typowa była tu postać zgłoszonej w lipcu jako kandydatka Nowego Frontu Ludowego na premiera Lucie Castets – urzędniczki, która od lat angażowała się na rzecz poprawy jakości usług publicznych w mniejszych miejscowościach, a więc na polu mocno eksploatowanym przez Le Pen. Castets zadeklarowała, że rozumie wyborców Zjednoczenia Narodowego, prowadziła z nimi wiele rozmów i chce ich do siebie przekonać, a nawet że byłaby w stanie popierać prosocjalne projekty ustaw zgłaszane przez lepenistów. Równolegle lewica zgłosiła też ambitne postulaty podwyższenia płacy minimalnej czy wynagrodzeń w budżetówce, przelicytowując narodowców. Jej najbardziej wyrazisty odłam, Francja Niepokorna Jean-Luca Mélenchona, zaproponował też zdjęcie z urzędu prezydenta Emmanuela Macrona przez parlament.
Podobnie jak w USA, we Francji prawicowi populiści i lewica różnią się w stosunku do imigracji i polityki klimatycznej oraz oskarżają się nawzajem o reprezentowanie w rzeczywistości interesów liberałów i wielkiego biznesu. Co szczególnie ciekawe, może jednak dojść do próby wspólnego obniżenia wieku emerytalnego. Macron zwiększył go z 62 do 64 lat mimo demonstracji ulicznych i sprzeciwu ok. 65–70% Francuzów. Po ostatnich wyborach Zjednoczenie Narodowe i partie Nowego Frontu Ludowego mają razem większość w niższej izbie parlamentu. Jedni i drudzy deklarują też chęć cofnięcia reformy. Projekt ustawy Le Pen w tej sprawie ma być rozpatrywany już 31 października. Wspólne głosowanie w tak ważnej i głośnej sprawie byłoby mocnym przykładem sojuszu ad hoc przeciw liberałom. Tym bardziej jeśli obniżenie wieku emerytalnego zostałoby poparte przez większość posłów i większość społeczeństwa, ale na wniosek Macrona byłyby zablokowane przez Radę Konstytucyjną – co możliwe.
Na tym tle Polska wyróżnia się słabością lewicy mającej niskie poparcie oraz niezdolnej konkurować na poważnie z populistyczną prawicą o głosy pracowników ani upodmiotowić się politycznie lub programowo względem liberalnego establishmentu. Gdy Paulina Matysiak z Partii Razem zaczęła iść w tym kierunku, szybko spotkało ją zawieszenie w klubie Lewicy. Ostatnio została nawet pokazowo wyrzucona z sejmowej Komisji Infrastruktury, choć trudno o temat bardziej aideologiczny i silnie dotykający codziennego życia Polaków niezależnie od ich poglądów. Wyroku na Matysiak nie powstrzymał nawet skuteczny sprzeciw PiS-u i Konfederacji przy pierwszym podejściu oraz wymuszona brakiem kworum przerwa na refleksję. Mimo to warto obserwować wydarzenia w innych krajach. Ciekawa jest tu rywalizacja o głosy i władzę, ale także sama tocząca się w tle debata na temat liberalizmu, głębokich przyczyn niezadowolenia i alienacji ogromnej części mieszkańców krajów zachodnich oraz właściwej odpowiedzi na ich problemy.
CZYTAJ TAKŻE: Trump, Kamala i sprawa polska - Konrad Wernicki poleca nowy numer "Tygodnika Solidarność"